Minionej środy w wieku 91 lat odszedł Wacław Komala. Wieloletni koszykarz Polonii, m.in. mistrz Polski z 1959 r. i półfinalista Pucharu Europy z 1960 r.
Wacław Komala urodził się we wrześniu 1930 r. Był synem zawodowego wojskowego służącego w I Pułku Szwoleżerów.
Ukończył Liceum Ogólnokształcące im. Stefana Batorego. Karierę sportową zaczynał w Legii Warszawa od piłki nożnej. W koszykarskiej Polonii grał w latach 1951-60, z dwuletnią przerwą w latach 1952-54, w trakcie której odbywał służbę wojskową (grał w Lubliniance Lublin).
Wacław Komala grał na pozycji obrońcy. "Prywatnie - sympatyczny kolega, był nieprzyjemnym dla przeciwnika, bardzo skutecznym kryjącym; potrafił wyjąć piłkę z kozła w taki sposób, że człowiek orientował się dopiero, gdy zamiast piłki już klepał powietrze. Potrafił też pewnie rzucić z krótkiego dystansu, jak i skutecznie wejść pod kosz" - po latach wspominał Andrzej Mateja
Ze średnią 9,6 pkt był czwartym strzelcem drużyny "Czarnych Koszul", która w sezonie 1956/57 zdobyła wicemistrzostwo Polski. Największe sukcesy święcił pod koniec swojej zawodniczej kariery. W sezonie 1958/59 zdobył mistrzostwo Polski. Wówczas był zawodnikiem wchodzącym głównie z ławki rezerwowych, ale oprócz obrony potrafiącym zdobyć sporo punktów (najwięcej - 12 pkt - zdobył w mistrzowskim sezonie w meczu 13. kolejki ze Spójnią Gdańsk). Rok później był w drużynie, która dotarła do półfinału Pucharu Europy, w ćwierćfinale eliminując FC Barcelonę.
Wacław Komala po latach z rozrzewnieniem wspominał wyjazd do Barcelony. - Hala w Barcelonie wyglądała niesamowicie. Parkiet był opuszczony w dół, trochę jak dno basenu, a otaczały go ogromne trybuny. Światła na widowni praktycznie nie było, skierowano je na plac gry. A my przyzwyczajeni byliśmy przecież do gry w ujeżdżalni Legii, halach targowych w Poznaniu i Lublinie, czy na glinianym klepisku w Ostrowie Wielkopolskim - wspominał w 2015 r. Przywoływał również anegdotę z wermutami podarowanymi przez przedstawicieli FC Barcelony. - Kilka dni po powrocie z Barcelony spróbowałem podarowanego wina u Janusza Wichowskiego. Smakowało obrzydliwie, jak lekarstwo. Swoje zostawiłem w lodówce, gdzie przeleżało kilkanaście lat i otworzyłem je dopiero na przyjęciu rodzinnym z okazji 18. urodzin syna. [Wtedy] było przepyszne.
Po zakończeniu kariery zawodniczej w 1962 r. prowadził juniorki Polonii. Z zawodu był technikiem dentystycznym.
Rodzinie i najbliższym składamy kondolencje.