– Najgorsze, co możesz zrobić, to odrzucać ludzi, którzy przeżyli więcej od ciebie, albo są dla ciebie dobrzy. Dlatego teraz staram się czerpać od każdego. I stawać się lepszym – nie tylko sportowcem, ale i człowiekiem – mówi Przemysław Kuźkow w rozmowie z cyklu „Cztery kwarty z…”.
Już stałeś się „bad guy”, o którym mówił trener David Torrescusa?
Przemysław Kuźkow: Ale ja zawsze nim byłem!
Ten uśmiechnięty od ucha do ucha Przemek?
– Jestem twardym zawodnikiem, nawet na treningach nie ma ze mną miękkiej gry. W trakcie meczów też bywam waleczny i wybuchowy, na pewno nie dam sobie w kaszę dmuchać. I wiele osób o tym wie.
Zresztą – trener Torrescusa też mógł się o tym przekonać podczas sparingu w Pelplinie. Jeden z rywali zagrał nieczysto, wiedziałem, że chciał mi zrobić krzywdę, w ogóle nie był zainteresowany piłką. Nie pozwoliłem się tak traktować i dostałem za to „dacha”, czyli przewinienie techniczne.
Może trener wiedział o Twoim pozytywnym usposobieniu i chciał cię trochę „podostrzyć”?
– Sam słyszałem takie opinie, że momentami za dużo się uśmiecham. Niektórzy wysnuwają z tego wniosek, że jestem zbyt łagodny, ugodowy, potulny… Ale to nieprawda. Uśmiecham się, bo cieszę się z gry, cieszę się, że mogę grać zawodowo w koszykówkę, mam z tego fun – czy to powód do smutku? Nie będę się zmieniał z powodu opinii innych, nie zmienię siebie, bo… po prostu takiego siebie lubię.
Ale mam też drugą twarz. Jak ktoś mnie na parkiecie sprowokuje, to nie dam sobie zrobić krzywdy, zawsze odpowiadam. A przede wszystkim zawsze chcę wygrać. I myślę, że to najlepiej definiuje charakter sportowca.
To dobrze, że trafiliście na siebie z trenerem Torrescusą. On także słynie z pozytywnego nastawienia.
– Dogadujemy się naprawdę świetnie, mamy podobne flow, płyniemy na podobnych falach. Nasze rozmowy – i prywatne, i na boisku – są naprawdę bardzo fajne, potrafimy się dogadać. A do tego trener daje mi dużą odpowiedzialność na boisku, więc bardzo się z tej współpracy cieszę.
Pamiętasz Waszą pierwszą rozmowę przed sezonem?
– Trener zadzwonił do mnie na WhatsApp, a ja się trochę zestresowałem – wiadomo, nie dość, że pierwsza rozmowa z nowym szkoleniowcem, to jeszcze po angielsku (śmiech). Ale trema szybko minęła. Coach opowiedział mi o sobie, gdzie pracował, jakie ma pomysły…
Spytał też, jak się czuję po ostatnim sezonie. Oczywiście odpowiedziałem, że brakuje mi satysfakcji, że powinno nam pójść lepiej, ale nie ma sensu nikogo o to obwiniać – po prostu powinno być lepiej. Z kolei trener powiedział, że zna mój styl gry, że oglądał moje mecze i wie, czego będzie oczekiwał.
Ale nie rozmawialiśmy tylko o koszykówce. Trener opowiedział mi o swoich poprzednich wizytach w Polsce, wspominał o dziewczynie, którą tutaj poznał. Pomyślałem – o, wyluzowany gość, przypadniemy sobie do gustu (śmiech).
A co do Twojej roli – to czego wymaga od Ciebie trener?
– Powiedział, że jestem urodzonym strzelcem i będzie wymagał tego, co robię najlepiej, czyli rzucania. Żebym nigdy się nie wahał. Coach często zresztą powtarza nam słowa o „killer instinct”, czyli instynkcie zabójcy – że musimy iść na sto procent w każdym rzucie, w każdej akcji, bez zawahania i do końca.
Czyli masz zielone światło na swoje słynne trójki?
– Tak, chociaż zdaję sobie sprawę, że momentami przesadzam (śmiech). Mam jednak taką zasadę, że jak trafię jeden rzut, to od razu w następnej akcji oddaję drugi. To tzw. heat check, czyli sprawdzam, czy ten pierwszy nie był przypadkiem. Czasem podejmuję decyzję zbyt szybko, ale z drugiej strony trener wie, że lubię tak zagrać. I fajne jest to, że mam pełne wsparcie i zaufanie ze strony ławki.
To zmiana względem poprzedniego sezonu?
– Myślę, że tak. Wtedy straciłem pewność siebie już na samym początku, gdy złapałem kontuzję kostki. Nie było mnie parę tygodni. Chłopaki weszły w swój rytm, a ja zostałem z tyłu, musiałem wskoczyć do rotacji na nowo.
Zabrakło mi kilku spotkań, by złapać świeżość i pewność siebie. Momentami wolałem oddawać rzuty kolegom, którzy byli „w gazie”, a sam odpuszczałem – mimo dobrych pozycji. Sezon płynął więc falami – czasem trafiłem kilka rzutów i pewność siebie rosła, a w innym meczu nie trafiłem dwóch-trzech rzutów i opuszczałem głowę. Do tego sporo przegrywaliśmy, więc i strefa mentalna mi trochę „siadła”.
Dlatego w te wakacje ruszyłem do ciężkiej pracy, jak profesjonalista. I dziś czuję się mocniejszy – fizycznie i mentalnie. Głowa jest mocniejsza.
Opowiedz proszę więcej o tym przełomowym off-season.
– Takiego lata nie miałem dawno. Od razu po sezonie dałem sobie miesiąc przerwy, żeby oczyścić głowę. A potem ruszyłem do ciężkiej harówy z moim trenerem od motoryki Wojtkiem Pielechem. Od lipca ćwiczyliśmy po 4-5 razy w tygodniu. Głównie chciałem wzmocnić się fizycznie. Rzut także ćwiczyłem, bywałem w halach, ale nie chciałem też przesadzić, żeby w sezonie móc poczuć głód gry.
Ponoć odbyłeś też ważną rozmowę z dyrektorem Tomaszem Jaremkiewiczem.
– Myślę, że to była jedna z najbardziej motywujących rozmów. Powiedziałem Tomkowi, że chcę i jestem gotów na krok do przodu. Że chcę napisać nową kartę. Tomek z kolei powiedział, że jego zdaniem jestem graczem pokroju ekstraklasy i stać mnie, by wrócić do elity.
A jak Ty sam czujesz?
– Czuję, że poradziłbym sobie, ale… nie ma mnie tam w tej chwili, więc nie będę nikogo przekonywał, że stać mnie na to. Jakbym był graczem na poziomie Orlen Basket Ligi, to bym w niej grał. Trzeba więc zrobić ten krok do przodu i udowodnić swoje umiejętności.
To brzmi dojrzale.
– Wcześniej brakowało mi pokory. Nie lubiłem słuchać podpowiedzi, przyjmować uwag, co mogę zrobić lepiej. Od razu te rady odrzucałem. Teraz jest inaczej. Nauczyłem się, że – mimo iż jestem starszy i mam więcej doświadczenia – zawsze jest przestrzeń, by coś podpatrzeć, przyjąć od kogoś wskazówki.
Cenna lekcja!
– To jedna z najważniejszych cech u sportowca. Najgorsze, co możesz zrobić, to odrzucać ludzi, którzy przeżyli więcej od ciebie, albo są dla ciebie dobrzy. Dlatego teraz staram się czerpać od każdego. I stawać się lepszym – nie tylko sportowcem, ale i człowiekiem.
Porozmawiajmy jeszcze chwilę o Orlen Basket Lidze. Po meczu w Krośnie z Miastem Szkła, w którym zdobyłeś 29 punktów, na Twitterze rozgorzała dyskusja, czy jesteś graczem z poziomu elity. Jak do takich rozmów podchodzisz?
– Wolę o tym nie rozmawiać, tylko to pokazać. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Pragnę, by ten sezon był przełomowy. Ale też nie chcę na siebie narzucać presji. Jeśli ktoś to zauważy i zechce dać mi szansę wyżej – super. Ale w I lidze także czuję się bardzo dobrze.
Czyli – jak mówi trener Torrescusa – „game by game”, mecz po meczu.
– Tak, choć nie chodzi o same umiejętności koszykarskie, ale i mentalne. Wracając do poprzedniego sezonu, to miałem mecze, w których się wyłączałem. A teraz staram się w każdym ze spotkań mieć włączony „killer instinct”, być ważny, być ostoją drużyny. Żeby koledzy czuli, że mogą na mnie polegać.
Wydaje się, że w zespole Polonii jesteś „między światami” – weteranów, czyli Adriana Kordalskiego, Damiana Cechniaka czy Patryka Pełki – a światem młodzieży, czyli Michałem Oleksym, Filipem Poradzkim, czy Jakubem Osińskim. Jak jest Ci z tą rolą?
– Słyszę to samo w zespole, koledzy nie wiedzą, do której grupy mnie do pisać – do starszyzny czy jednak do młodzieży (śmiech). Sam po sobie czuję, że wkraczam już w ten wiek, iż bardziej pasuję do weteranów. Zresztą oni sami traktują mnie jak swojego. I w takiej roli czuję się bardziej komfortowo.
Choć z drugiej strony… Jeśli wygramy mecz, to prędzej poświętuję z młodymi chłopakami (śmiech). Weterani mają już swoje rodziny, dzieci, wracają do domów. Czyli na boisku trzymam się ze starszyzną, a poza nim – z młodzieżą.
A wracając na parkiet – Adrian Kordalski jest takim zdecydowanym liderem Polonii?
– Na pewno. Do Adiego idealnie pasuje słowo „generał”. Panuje nad wszystkim. A do tego… jest bardzo bezpośredni, nie owija w bawełnę. Jak mu coś nie pasuje, to mówi o tym wprost. A ja bardzo takich ludzi cenię. Dzięki temu wiesz, czego od ciebie wymaga. A to zbudza w zespole szacunek.
Wszyscy w zespole wiemy, że jak Adi ma piłkę w ręce, to wydarzą się dobre rzeczy. Od zawsze wiedziałem, że jest bardzo utalentowanym zawodnikiem, ale i tak jego zachowanie na boisku robi na mnie ogromne wrażenie.
Co ciekawe – w poprzednich sezonach słyszałem, że nie jest rzucającym, a w tym sezonie udowadnia, że to absolutnie nieprawda. Adrian jest groźny na każdym skrawku boiska.
W meczu z Sokołem Łańcut nie trafił sześciu trójek, ale nie podłamał się – i siódmą, ważną, trafił.
– Ale to też zasługa trenera, który daje nam dużo swobody. Coach bardzo w niego wierzy i pozwala mu oddawać rzuty. Myślę, że u innego szkoleniowca mogłoby być inaczej – Adi nie trafiłby dwóch rzutów i usiadłby na ławce, albo dostał zakaz rzucania.
David Torrescusa – jako trener zagraniczny – nie ma takiego „obciążenia”, nie zna stereotypów i opinii na temat polskich graczy. Przyszedł z czystą kartą i zaczął dostrzegać w nas nasze najlepsze cechy. I pozwolił grać tak, jak lubimy – bez zbędnych uprzedzeń.
Po meczu z ŁKS, który przegraliśmy po dogrywce, powiedział, że to nie my przegraliśmy, ale on. Że nie zamierza wypominać nikomu, kto zawalił, kto mógł zrobić coś lepiej, nie będzie wytykał nikogo palcem. On bierze tę porażkę na siebie. I razem będziemy cieszyć się ze zwycięstw, i razem przeżywać porażki.
Dlatego też atmosfera w zespole jest bardzo fajna. A to przekłada się na wyniki. Ok – przegraliśmy ostatnio z ŁKS i Decką Pelplin, ale z powodu trudnego terminarza byliśmy i tak skazywani na porażkę. A w tej chwili mamy bilans pięciu zwycięstw i pięciu porażek. Co najmniej przyzwoicie.
Kilka polonijnych „statuetek” MVP wpadło w Twoje ręce…
– Coś tam się trafiło (śmiech). Ale patrzę na to z przymrużeniem oka, bo wiem, że sporo osób z rodziny mobilizuje się, żebym wygrał głosowanie. Choć jest to oczywiście bardzo sympatyczne i fajny dodatek.
Celem na ten sezon jest play-off?
– Oczywiście – po kilku dobrych meczach apetyty wzrosły, ale realny cel to awans do play-off. A co będzie dalej? Zobaczymy. Zawsze „ósemka” może wygrać z „jedynką”, tak jak w poprzednim sezonie.
Cofnijmy się w czasie – czy wracasz myślami do meczu, w którym jako nastolatek w barwach drugoligowego GLKS Nadarzyn rzuciłeś Dzikom Warszawa 55 punkty? Wtedy zrobiło się o Tobie głośno.
– Czasami ktoś o tym meczu mi przypomni i wspomnienia wracają. Wtedy się zastanawiam – ile wtedy miałem luzu… Byłem 19-latkiem, który nie przejmował się niczym wokół, tylko rzucał bez kompleksów.
Czasem myślę, że dziś mi tego luzu nieco brakuje. Z drugiej strony chyba byłbym wariatem, gdybym ciągle tak grał, koledzy z drużyny by mnie zabili! A mówiąc serio: to były fajne czasy, miło jest czasem się pochwalić takim osiągnięciem. Ale to już przeszłość, to już się wydarzyło. Czas na nowy rekord.
Jaki jest więc Twój rekord w I lidze?
– 29 punktów, które zdobyłem niedawno w Krośnie. Ciągle mi więc brakuje do tej trzydziestki.
Na koniec: coś byś zmienił w swojej karierze od tamtego meczu z Dzikami sprzed niemal sześciu lat?
– Raczej nie. Może chciałbym mieć po drodze mniej problemów zdrowotnych – tu ręka, tu kostka…
Myślę, że swoją przygodę z koszykówką prowadzę w fajny sposób. Trzymam się Warszawy, choć niektórzy zarzucają mi, że jestem wygodny i nie lubię się ruszać z domu. Ale w klubach, w których grałem – Legii, Dzikach i teraz Polonii – zawsze się rozwijałem, a one o mnie dbały.
Mam piękne wspomnienia, z tym najważniejszym – czyli awansem z Dzikami do ekstraklasy. A jeśli chodzi o Legię, to myślę, że bardzo ważny był mój debiut w ekstraklasie w Zielonej Górze ze Stelmetem. Dodał on mi tyle euforii, tyle skrzydeł, że zmienił moje podejście do koszykówki.
Z początku myślałem, że będę w Legii od podawania wody i ręczników, a okazało się, że u trenera Tane Spaseva mam ważną rolę. Że mogę wyjść na parkiet i rzucać najlepszym w Polsce. Do dziś jestem mu za to bardzo wdzięczny. Tak samo jak Michałowi Michalakowi, który był dla mnie mentorem. Mówił do mnie – nieopierzonego dzieciaka! – Przemek, to my w tym zespole musimy oddawać rzuty, nie bój się.
Co w takim razie chciałbyś dorzucić do tej listy wspomnień?
– Wiem, że awans do ekstraklasy smakuje świetnie, więc chętnie dorzuciłbym kolejny – z Polonią. A jeśli chodzi o cel indywidualny? Chciałbym zagrać wygrany mecz ze świetną skutecznością, wyśrubować nowy rekord. No i nie myśleć o tym, że piłka w poprzedniej akcji nie wpadła do kosza. Jestem zdania, że mój ostatni rzut zawsze znajduje drogę do kosza. I tego się trzymam.