– Z Polonią dogadałem się w kilka chwil. Miałem inne oferty, ale grzecznie odmawiałem. Wróciłem do domu, do Warszawy – mówi Patryk Pełka w rozmowie z oficjalną stroną Polonii. Zapraszamy do lektury pierwszego wywiadu z cyklu „Cztery kwarty z…”.
Gdynia, Lublin, Zielona Góra, Krosno, Kraków, Słupsk, Łańcut…
Patryk Pełka: Trochę się nazwiedzałem, prawda?
Ale w końcu wróciłeś do domu. Liczyłeś po ilu latach?
– Chyba po dziewięciu. Może dziesięciu.
Tak czy inaczej – sporo cię nie było.
– Co prawda w przerwach między sezonami wracałem do domu, ale to nie było to samo. Wiedziałem, że niedługo i tak czeka mnie rozłąka – z rodziną, dziewczyną. Justyna, kiedy tylko mogła, to przyjeżdżała do mnie – brała kilka dni urlopu, kupowała bilet i jechała tam, gdzie akurat grałem, do Gdyni czy Zielonej Góry. To były cudowne chwile – spacery, kino, wyjścia do restauracji. Z czasem przeprowadzaliśmy się już razem, z całą rodziną, z córkami. Ale teraz przyszedł czas, by wrócić domu.
Dlatego zdecydowałeś się wrócić do Warszawy? Właśnie z tej tęsknoty?
– Podjęliśmy tę decyzję razem. Mamy dwie wspaniałe córki. Zuzia ma sześć lat, Oliwka zaraz kończy cztery. Nie miały co prawda problemów z aklimatyzacją w miastach, w których mieszkaliśmy, ale zaraz zaczynają szkołę – chcieliśmy zaoszczędzić im kolejnych zmian.
A poza wszystkim spodobała mi się wizja budowy nowej Polonii.
Kto zadzwonił pierwszy?
– Marcin Dutkiewicz.
Czyli stary, dobry druh z Polonii 2011…
– Tak. Zadzwonił pod koniec zeszłego sezonu: „Nie uwierzysz. Jest szansa, że Polonia stanie na nogi. Jesteś zainteresowany?”. Pierwsze moje wrażenie? Wow! Byłoby super. Ale trochę byłem też w szoku i patrzyłem z ostrożnością. Ile to już razy mówiło się o reaktywacji, a nic ostatecznie nie wychodziło.
Marcin powiedział, że temat jest jeszcze w powijakach, ale jak się czegoś dowie, to od razu napisze.
Na pewien czas zapomniałem o tym temacie, byłem skupiony na walce w play-off z Sokołem Łańcut. Kiedy skończył się sezon, tym razem zadzwonił Tomek Jaremkiewicz – były gracz, a dziś dyrektor Polonii. I przyszedł z konkretami. Dogadaliśmy się w kilka chwil.
Miałeś inne oferty?
– Odebrałem kilka telefonów, ale już wcześniej podaliśmy sobie ręce z Marcinem i Tomkiem. Grzecznie dziękowałem za zainteresowanie, ale swoją przyszłość widziałem od teraz w Warszawie.
Do Polonii jeszcze wrócimy, ale porozmawiajmy teraz chwilę – właśnie – o Warszawie. Rozmawiamy na Muranowie, tuż obok hali Polonii. Ale ty jesteś związany z prawą stroną Wisły...
– Nigdy nie traktowałem prawej strony miasta jako gorszej. Wręcz przeciwnie – ma ona swój niepowtarzalny klimat.
Dorastałem na Bródnie. Pod koniec podstawówki przenieśliśmy się do Ząbek. A ja do szkoły dojeżdżałem na Pragę, do liceum przy 11 Listopada. Dopiero, kiedy podpisałem pierwszy kontrakt z Polonią 2011, przeniosłem się na Bielany, żeby być bliżej hali AWF.
Koszykówka to była twoja pierwsza miłość?
– To była miłość nieoczywista. Najpierw grałem w piłkę nożną, ale trener powiedział mojej mamie, że za szybko rosnę i z kariery mogą być nici. A potem przez chwilę mogłem być skoczkiem wzwyż…
To dopiero nieoczywisty pomysł na karierę sportową!
– Zbliżały się mistrzostwa Targówka. Chodziłem do szkoły sportowej, więc większość dyscyplin była mocno obsadzona. Ale nie było chętnych do skoku wzwyż. Mój wuefista i trener Marek Ruciński wskazał na mnie – byłem chyba najwyższy w szkole. Pomyślałem: czemu nie?
Jaki był efekt?
– Skoczyłem 1,6 m, byłem trzeci. I… zakwalifikowałem się do mistrzostw Warszawy. Pamiętam, że były na Skrze. Nie umiałem nawet prawidłowo wykonać nożyc, skoczyłem tyle, ile miałem sił w nogach, zero techniki. Kolejny rekord – 1,76. I kolejny brązowy medal.
Po zawodach podchodzili do mnie trenerzy, wypytywali jak długo trenuję, czy chcę trenować u nich. A ja odpowiadałem zgodnie z prawdą: panowie, ale to mój drugi skok w życiu! Skończyło się tak, że zakwalifikowałem się na mistrzostwa Mazowsza. I…
… zająłeś trzecie miejsce?
– Zgadłeś. Ale to był koniec, dalej tego nie pociągnąłem. Porzuciłem karierę jako medalista (śmiech).
To pytanie o najcenniejszy medal mamy za sobą?
– Znalazłem je po latach w pudłach na strychu. Ale chyba jednak cenniejsze dała mi koszykówka.
To porozmawiajmy w końcu o koszu. Zacząłeś od razu w Polonii 2011?
– Najpierw były betonowe boiska w parku Bródnowskim czy na Agrykoli potem – III-ligowe La Basket u Marka Rucińskiego. Grałem tam m.in. z Arturem Gronkiem, dzisiejszym trenerem Astorii Bydgoszcz. Na jednym z meczów musieli wypatrzyć mnie ludzie z Polonii.
Wtedy po raz pierwszy wyprowadziłem się z rodzinnego domu – z Walterem Jeklinem, który był wtedy menedżerem, uznaliśmy, że lepiej przenieść się na Bielany niż dojeżdżać autobusami z Ząbek. To był dobry pomysł – musiałem dojrzeć, ale w dorosłość wszedłem łagodnie, miałem rodziców tuż obok. Co innego reszta ekipy – Piotrek Pamuła przyjechał ze Stalowej Woli, Jarek Mokros z Łodzi…
Mieszkaliście wtedy razem?
– My na górze segmentu, a na dole Arkadiusz Miłoszewski, który wtedy jeszcze grał, ale i pomagał trenerowi Mladenowi Starceviciowi. I przy okazji pilnował nas, byśmy za bardzo nie rozrabiali.
Pamiętam, że dzięki „Miłemu” można było dobrze zjeść – miał talent do gotowania, robił nam na kolację znakomitą potrawkę z kurczaka i skrzydełka. A jeśli chodzi o obiady, to jadaliśmy je w kultowym barze „Sady” na Żoliborzu.
Mam stamtąd same miłe wspomnienia. Listopad, ponuro, 6.20. A my wsiadaliśmy na trening w 520 i zawsze było wesoło. Albo jechaliśmy samochodem – Marcin Kolowca chyba jako pierwszy miał furę, zdaje się, że mazdę 323 f, więc jeśli się do niego uśmiechnęło, to nas podwoził. A potem mondeo kupił Jarek Mokros – zrzucaliśmy się na benzynę i jeździliśmy. Pecha miał za to Sebastian Kowalczyk…
Opowiadaj.
– Rodzice kupili mu na osiemnastkę audi a3. Zbieraliśmy się pod Torwarem na mecz wyjazdowy. Nie wiadomo, jak to się stało, ale „Mokry” trafił go tym swoim starym rzęchem. Zamarliśmy. Sebek był załamany, nie wiedział, jak o tym powiedzieć rodzicom. A tu zniszczony zderzak, w nowiutkim audi… Atmosfera siadła, ale na szczęście rodzice Sebka okazali się wyrozumiali, awantury nie było (śmiech).
Miałeś 18 lat i nagle trafiłeś z III ligi na zaplecze ekstraklasy. To był duży przeskok?
– Ogromny! Na szczęście mieliśmy umowę z II-ligową Politechniką. U Dariusza Sońty dostawałem już więcej szans, miałem szansę koszykarsko wydorośleć. Rok czy dwa lata później awansowały obie drużyny – mieliśmy zespół w ekstraklasie i w I lidze.
To był moment, kiedy mogłeś głośno powiedzieć, że koszykówka będzie twoim zawodem, pracą?
– Jeszcze nie. Moja pierwsza umowa była jak stypendium – dostawałem miesięcznie kilkaset złotych. Rok później – troszkę więcej. Jeszcze kolejny – już tysiąc, tysiąc dwieście. Nie były to duże kwoty. Ale już coś, kieszonkowe. Mogłem sobie pozwolić na to, żeby zabrać dziewczynę do kina czy kupić ciuchy.
Jakim był człowiekiem Mladen Starcević? Trenerem był chyba znakomitym. W trakcie meczów potrafił wbiec na parkiet, by pokazać wam na tablicy zagrywkę, którą macie wykonać…
– To był facet z ogromnym temperamentem. Dość nerwowy. Ale bardzo zależało mu, byśmy z dnia na dzień robili postęp. Dosłownie poprawiali się trening po treningu, nawet w jakimś drobiazgu. No i był bardzo szczegółowy. Niezawiązana sznurówka, koszulka niewłożona w spodenki? Wyrzucał z zajęć. Żułeś gumę? Potrafił wbiec na parkiet ze śmietnikiem, byś ją natychmiast na jego oczach wyrzucił. A do tego na wszystko miał wytłumaczenie. Jeśli ktoś skręcił kostkę, od razu tłumaczył, że to wina źle zawiązanych sznurówek. Było wesoło. Ale mówiąc już na poważnie, to jeśli tylko brałeś jego rady do serca, to – po prostu – stawałeś się lepszym koszykarzem.
Kto z tamtej paczki miał największy potencjał?
– Ci, którzy już wtedy dotknęli poważnej koszykówki: Piotrek Pamuła, Jarek Mokros, Tomasz Śnieg… Ja byłem chłopakiem wyczarowanym gdzieś z III ligi, który nigdy nie grał w młodzieżowej kadrze. Przy nich byłem gościem „znikąd”, zwyczajnym gościem z podwórka.
To w ogóle było bardzo ciekawe, bo ja dopiero zaczynałem interesować się koszykówką. Oglądałem w telewizji grający w Eurolidze Śląsk, uwielbiałem Lynna Greera, ale NBA? Inni polscy gracze z ekstraklasy? Nie miałem jeszcze o tym pojęcia.
Już wtedy byłeś jednym z nich.
– Tak, ale na początku miałem strasznego pecha. W debiutanckim sezonie w ekstraklasie trzykrotnie doznawałem zmęczeniowego złamania śródstopia. Nie wiadomo, z jakiej przyczyny pękała mi kość po kości. Sezon miałem z głowy. A Polonia spadła z ligi… Potem jednak przerodziła się w Politechnikę i po roku wróciła do elity. Już ze mną w jednej z głównych ról.
Choć pieniędzy z tego nie było. Mieliśmy ogromne długi, do dziś dostałem chyba tylko trzy wypłaty…
To chyba jeden z największych kłopotów polskiej koszykówki.
– Często poświęcamy całe swoje życie, porzucamy do domu, jedziemy na drugi koniec Polski, by zarabiać na tym, co kochamy. Ale to nie są kosmiczne pieniądze. A nieczęsto – pozostają wirtualne…
To porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Który z wyjazdów wspominasz najlepiej?
– Z ręką na sercu: z każdego przywiozłem miłe wspomnienia. Jeden z najpiękniejszych przeżyłem w Krośnie: wprost rozwaliliśmy tam I ligę i awansowaliśmy po finale z Legią. To jeden z najpiękniejszych momentów. A poza tym przyłożyłem rękę do kilku awansów, zdobyłem parę medali…
Nawet złoty w ekstraklasie, w Zielonej Górze.
– Ale przyłożyłem do niego tylko małą cegiełkę, nie smakowało to tak, jak powinno. Szanuję ten medal, ale cieplej myślę np. o awansie Politechniki do I ligi. Byłem młody, żądny gry, sukcesu. Ale kolejne awanse i medale też sprawiały satysfakcję: w Krośnie, Słupsku, Łańcucie.
Następny medal zdobędziesz Polonią?
– Chcę tego, ale będziemy szli krok po kroku. Najpierw chcemy wejść do I ligi, a potem do ekstraklasy!