Patryk Gospodarek: Na parkiecie staję się zadziorny [CZTERY KWARTY Z…]

2 lata temu | 11.03.2022, 09:49
Patryk Gospodarek: Na parkiecie staję się zadziorny [CZTERY KWARTY Z…]

– Na boisko wychodzi się zapomnieć o problemach, zresetować. Przez kilka chwil liczy się tylko to. Wtedy zdarza się, że dotychczasowe problemy nie są aż tak istotne – mówi Patryk Gospodarek w wywiadzie z cyklu „Cztery kwarty z…”. Zapraszamy do lektury!

Spotykamy się przelotem – między twoją pracą, a wieczornym treningiem.

Patryk Gospodarek: Pracuję od chwili, gdy przeprowadziłem się do Warszawy. Taki był zresztą cel – zamieszkać w stolicy, grać w koszykówkę, a przy okazji rozwijać się zawodowo. Nie chciałem być więcej zdany na widzi mi się klubowych działaczy.

Co to znaczy?

– Zanim w 2019 r. trafiłem do Dzików, miałem ciężki rok w Kutnie. Klub był niewypłacalny, zalegał z pensjami. Trenowałem cały miesiąc, znosiłem krzyki trenera, a na koniec nie otrzymywałem wynagrodzenia za swoją pracę. Czułem się jak osioł, byłem zmęczony psychicznie.

Dopiero po sezonie udało mi się przeprowadzić do Warszawy. I odetchnąłem – dostałem zastrzyk energii, odzyskałem sens gry.

Gdy Andrzej Paszkiewicz – legenda warszawskiego basketu – szukał pracy i na rozmowie kwalifikacyjnej powiedział, że jest koszykarzem, został spytany, czy chodzi o wyplatanie koszy…

– (śmiech) Szczerze? Ja też nie wiedziałem, co wpisać do CV. Na szczęście dostałem się do firmy, która kształci pracowników od podstaw, a przełożony jest fanem sportu. Podstawą była jednak znajomość języka angielskiego.

Trenerzy nie robili ci w związku z tym kłopotów?

– Nigdy. Na poziomie II ligi 90 proc. koszykarzy na co dzień pracuje, podobnie zresztą w I lidze.

Skoro rozmawiamy o poziomach ligowych – czy czujesz się koszykarzem na miarę ekstraklasy?

– Nigdy jeszcze nim nie byłem…

Osoby z twojego otoczenia, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że poradziłbyś sobie w elicie.

– Bardzo mi miło, muszę koniecznie dowiedzieć się, z kim rozmawialiście! A mówiąc na poważnie, byłoby głupio, gdybym powiedział, że nie marzę o występach w ekstraklasie. Jako dzieciak marzyłem o NBA i Eurolidze, dziś chciałbym kiedyś zasmakować występów w najwyższej klasie w Polsce.

Co mógłbyś wnieść?

– Wiadomo, że kluczowa jest fizyczność, więc tu miałbym sporo do nadrobienia. Ale jeśli chodzi o atuty, to na pewno jestem bardzo szybki, gra jeden na jednego to moja siła. Pierwszy krok, minięcie, łamanie linii defensywy. Nie mówię, że zdobywałbym taką grą mnóstwo punktów, ale mógłbym w ten sposób wykreować pozycje kolegom z zespołu, stworzyć przewagę.

Jest z pewnością jedna rzecz, na którą musiałbyś uważać…

– Nie wiem, co to, ale mogę się domyślać (śmiech).

Rozmowy z sędziami. Jesteś jednym z najbardziej rozgadanych zawodników na parkietach II ligi.

– W tym sezonie dostałem dwa faule techniczne – i to od tego samego sędziego. Co do jednego, to był on w pełni zasłużony. Nie powinno się komentować decyzji arbitrów. Na parkiecie jestem jednak porywczy, choć nie lubię tego w sobie.

A drugi – też zasłużony?

– Tym razem nawet komisarz zawodów przyznał po meczu, że zamiast faulu technicznego należał się nam faul w ataku przeciwnika. Tak czy inaczej – wiem, że muszę nad tym pracować. Czasem jednak buzuje frustracja i wtedy zaczynają się dyskusje.

Jakie masz relacje z sędziami?

– Niektórzy są naprawdę fajni. Bywają tacy, z którymi mam super kontakt, przynajmniej mam takie wrażenie. Kiedy zaczynam z nimi dyskutować, podchodzą, tłumaczą swój punkt widzenia. To fajne.

Ale są też tacy, którzy jak tylko zobaczą moje nazwisko w protokole, będą szukali okazji, by wlepić mi faul techniczny. Kiedy tylko zrobię coś nie tak, robią groźne miny i grożą przewinieniem.

Są dwa typy graczy, którzy łapią faule techniczne. Pierwszych wrzućmy do worka imienia Rasheeda Wallace’a – tych, którzy uwielbiają dyskutować, prowokować. A patronem drugich niech będzie Rajon Rondo – gracz o wysokim IQ, który widzi na parkiecie więcej niż inni. W której grupie jesteś?

– Wiem, że sędziowanie to cholernie trudna robota. Sędzia musi ogarnąć tysiąc rzeczy naraz, a ja komentuję jego pracę biegając obok – tu kroki, tu faul. Jako zawodnik czuję jednak grę inaczej niż arbitrzy, którzy znakomicie znają przepisy, ale grali tylko jako młodzieżowcy albo amatorzy. Ale koniec końców to nie ja biegam z gwizdkiem. I chyba nigdy bym się nie zamienił rolami (śmiech).

Skoro zahaczyliśmy o NBA, czy jest jakiś gracz, którym się inspirujesz w grze, kogo podglądasz?

– Przyznam, że mam mało czasu na oglądanie koszykówki. Poza pracą i grą w koszykówkę mam także życie prywatne, narzeczoną, którą podziwiam – nie dość, że jest na wszystkich meczach Polonii, to znosi także mecze NBA oglądana na kanapie.

Zresztą trudno inspirować się grą zawodników z NBA, bo to inna koszykówka niż ta europejska. Jako nastolatek inspirowałem się jednak Chrisem Paulem, bo uwielbiam, jak rozgrywający jest szybki, dynamiczny. Później przyszła fascynacja Derrickiem Rosem, dziś takim graczem jest też Ja Morant.

Zachowując skalę, ja też nie jestem typowym rozgrywającym. Lubię mijać, grać jeden na jednego i z takich sytuacji rozdawać asysty. Wolę to niż wolną, ustawianą koszykówkę. Choć podziwiam mistrzów w tym fachu. Łukasz Koszarek nigdy nie był demonem szybkości, a jest dziś postacią ikoniczną.

Na boisku jesteś żywiołowy, a w szatni?

– Jestem typem introwertyka. Nigdy nie będę osobą, której jest wszędzie pełno, duszą towarzystwa. W szatni jestem cichy, zresztą w domu podobnie. Dopiero na parkiecie, kiedy przychodzi adrenalina, emocje, chęć wygranej, staję się zadziorny.

To rywalizacja wyzwala w tobie pokłady energii?

– Koszykówka ma w sobie coś wyjątkowego. W dniu meczu zupełnie się wyłączam, żyję w swoim świecie. Na parkiecie myślę tylko o grze. Dopiero kiedy kończy się mecz, wychodzę spod prysznica, wtedy zdaję sobie sprawę z tego, że przez kilka godzin byłem w alternatywnej rzeczywistości.

Ale to dotyczy nie tylko profesjonalistów. Jeśli grasz hobbystycznie, wychodzisz na boisko, by na chwilę zapomnieć o problemach. Możesz się zresetować. Przez kilka chwil liczy się tylko to. Wtedy zdarza się, że rzeczywistość staje się bardziej znośna, a dotychczasowe problemy nie są aż tak istotne. 

Twój brat Michał także gra zawodowo w koszykówkę. Był rywalem, idolem, kolegą z zespołu?

– Każdym po trochu. Jest ode mnie trzy lata starszy. Od początku był silniejszy, wyższy, już na starcie miałem co nadrabiać. Mecze jeden na jednego głównie przegrywałem, ale uwielbiałem z nim grać.

Mieć kogoś takiego to skarb. Zwłaszcza gdy byliśmy dzieciakami – mieliśmy siebie, mogliśmy wziąć piłkę i grać ze sobą, nie potrzebowaliśmy nikogo więcej. Ale po latach także się wspieramy – podpowiadamy, co ulepszyć w swojej grze, zdradzamy coś z warsztatu naszych trenerów.

Kto dziś by wygrał wasz mecz?

– Jeszcze rok-dwa lata temu moglibyśmy takie spotkanie rozegrać, ale teraz Michał jest po poważnych kontuzjach, wraca do siebie, także rozpoczął pracę zawodową. Mam nadzieję, że jeszcze wróci. Nigdy nie udało nam się spotkać naprzeciw siebie. Kiedy on był w ekstraklasie w barwach Startu Lublin, ja byłem w I lidze. Kiedy on był w I, to ja zszedłem poziom niżej. Może uda się za rok?

Na koniec: razem z narzeczoną dużo podróżujecie. Gdzie teraz przypięta jest pinezka na mapie?

– Na pewno chcielibyśmy więcej. Jak tylko się uda wygospodarować trochę czasu, chcielibyśmy odwiedzić Portugalię, Porto wygląda na bardzo klimatyczne, malownicze miasto. Ale marzeniem jest od zawsze wyjazd do Stanów. To musi się w końcu wydarzyć.

Udostępnij
 

Sponsorzy i Partnerzy

SPONSORZY / PARTNERZY GENERALNI
KUSTOSZ / PARTNER TRADYCJI KLUBOWEJ
SPONSORZY / PARTNERZY SEKCJI
PATRONI KOSZYKÓWKI POLONII WARSZAWA
PARTNER MEDYCZNY
PARTNERZY WSPIERAJĄCY