Najważniejszy mecz w życiu Marcina Dutkiewicza

1 rok temu | 16.11.2023, 17:00
Najważniejszy mecz w życiu Marcina Dutkiewicza

Marcin Dutkiewicz – koszykarz, który ma za sobą 13 lat występów w ekstraklasie - w październiku 2018 roku rozegrał najważniejszy mecz w swoim życiu.

- Miałem wtedy 32 lata, byłem – wydawało mi się – fizycznie i psychicznie, w moim „prime time”, najlepszym momencie dla koszykarza. Kiedy myślałem tylko koszykówce i niczym więcej, nie pomyślałbym, że cokolwiek może się przytrafić – mówi w rozmowie.

Szybko zdiagnozowany i wyleczony nowotwór jądra dał mu szansę wygraną i powrót do zawodowego sportu. Na co dzień łączy grę w Polonii Warszawa z pracą jako przedstawiciel medyczny. Prywatnie jest szczęśliwym tatą.

Marcin opisuje cały przebieg meczu, który rozegrał pięć lat temu. To rozmowa o wygranej, łapaniu dystansu w codziennym zabieganiu i o nowym spojrzeniu na świat oraz koszykówkę. O tym, co czeka sportowca w pewnym momencie – życie po życiu sportowym.

Jedna wiadomość wysłana do świata jest prosta: badajcie się.

Opowiedz proszę o najważniejszym meczu w Twoim życiu.

MARCIN DUTKIEWICZ: Myślę, że rozegrał się 5 lat temu [w 2018 roku – dop.]. To wtedy dowiedziałem się, że jestem poważnie chory. Grałem wówczas w Starcie Lublin. Poprosiłem fizjoterapeutę - Kubę Majewskiego - o dyskrecję i o namiar do dobrego urologa, bo coś u siebie wyczułem. Coś, czego na pewno nie miałem. Poszedłem na konsultację. Okazało się, że mam nowotwór i jak najszybciej potrzebna jest operacja. To wtedy zaczął mój najważniejszy mecz jak do tej pory. Mimo że tyle lat już minęło, to jest coś, czego się nie zapomina. To był nowotwór jądra.

Miałem przeprowadzoną operację w Centrum Onkologii w Lublinie. Po niej zostałem wypuszczony, zwolniony z obowiązków zawodniczych. Wtedy przez siedem tygodni dochodziłem do siebie w domu w Sopocie. Na szczęście szybko zdiagnozowany nowotwór jest łatwy do leczenia.

Później trzeba było pomyśleć, już z kolejnym onkologiem, panią doktor Ireną Czech, która była na miejscu w Gdańsku, jaki rodzaj badania i opieki zaleci w moim kierunku. Do wyboru były albo chemioterapia, albo metoda obserwacji.

Wtedy naświetlanie, radioterapia, nie wchodziła w ogóle w grę. Pani doktor wiedziała, że jestem zawodowym koszykarzem. Zdecydowaliśmy się, że metoda obserwacji powinna wystarczyć. Na tej podstawie kontroluję siebie. Czy to są badania krwi, tomografia komputerowa z kontrastem, rentgen klatki piersiowej, USG jamy brzusznej czy USG węzłów pachwinowych.

Początkowo takie badania miałem dosyć często, bo co dwa miesiące. Z czasem to się wszystko wydłużyło. Teraz mam je raz na osiem-dziewięć miesięcy. Metodę obserwacji prowadzi się albo do pięć lat od zdarzenia, albo do dziesięciu. Już pięć lat jest za mną. Dalej się badam i prawdopodobnie już do końca życia będę chciał się badać.

Słowo kluczem jest to, że będziesz CHCIAŁ się badać.  Czy zanim wystąpiła choroba, coś Cię skłoniło do samoobserwacji?

Kompletnie nic. To było tak nieprzewidywalne. Miałem wtedy 32 lata, byłem – wydawało mi się – fizycznie i psychicznie w moim „prime time”, najlepszym momencie dla koszykarza. Kiedy myślałem tylko koszykówce i niczym więcej, nie pomyślałbym, że cokolwiek może się przytrafić.

Wszystkie testy wydolnościowe przed sezonem przeszedłem pozytywnie. Do tego robiliśmy badania krwi, mieliśmy echo serca, więc byłem gotowy do reprezentowania drużyny na ekstraklasowych boiskach. Wówczas nie pomyślałbym, żeby się w tej kategorii badać. Szczęście w nieszczęściu, że ja coś u siebie wykryłem. Człowiek dotyka siebie, nie wiem, 10-20 razy dziennie. Ja w pewnym momencie coś poczułem. Prawdopodobnie odgórnie dostałem pomoc.

Gdy coś u siebie wyczułem, to pierwsze, co złego zrobiłem: zacząłem szukać w Internecie, co to może być. A to już był pies pogrzebany za przeproszeniem. Gdy byłem u pana doktora Michała Jaśkiewicza na konsultacji, powiedział, że po pierwsze: to jest nowotwór wyleczalny. Po drugie: dosyć szybko do niego się zgłosiłem. Choć przyszedłem dość późno z tej perspektywy, że miałem już 32 lata. W chwili obecnej średnia wieku mężczyzn, gdzie jest największa zachorowalność wynosi 20-26 lat. Ja nigdy się wcześniej pod tym kątem się nie badałem. Aczkolwiek ktoś w rodzinie kiedyś na nowotwór chorował.

Nie pomyślałbym, że teraz, w tym momencie, że tutaj… Przecież gram w kosza, biegam, dobrze śpię, nie palę, nie piję, zdrowo się odżywiam, jem warzywa, owoce, witaminy. Nie może być nic złego. Ale wyszło inaczej. To duża lekcja pokory, cierpliwości, ale też nauczka na przyszłość, żeby się badać, kontrolować i uświadamiać innych, żeby jednak o to zdrowie zadbać. 

Myślę o samym aspekcie komunikacyjnym. Ty wyczułeś, zacząłeś czytać, zgłosiłeś się po pomoc. To był szok dla Ciebie. Ale przyszedł moment, gdy trzeba było zakomunikować chorobę najbliższym.

Wyszedłem od pana doktora Michała o godzinie 15:30. Powiedział: „O 19:00 masz być w Centrum Onkologii w Lublinie już podpięty pod aparaturę”, więc to była kwestia trzech godzin. Miałem wrócić do domu, przebrać się i od razu jechać do szpitala. Czułem się jakby kurtyna mi spadła na głowę i jakbym siedział w akwarium. Nie docierało do mnie to, co się właściwie dzieje. Bo po pierwsze… no jak? Nie będę grał w kosza, nie będę mógł trenować. To była dla mnie największa kara.

Zadzwoniłem do najbliższych i powiedziałem, że mam nowotwór, muszę iść do szpitala. W ciszy, spokoju, poszedłem do domu się spakować i pojechałem do szpitala. Miałem tam bardzo dobrą opiekę.

Ta informacja bardzo szybko poszła w eter. Tak na dobrą sprawę tego samego dnia już zaczęły do mnie docierać jakieś sms-y z numerów, których nigdy nie miałem, od adresatów, których nie znałem. „Marcin, trzymaj się”, „Co u Ciebie?” „Co Ci się stało?”. Początkowo się od tego odciąłem, ale po operacji ilość tych sms-ów była olbrzymia; wszyscy chcieli wiedzieć, co się wydarzyło.

Czy dobrze, czy niedobrze, postanowiłem opublikować w mediach społecznościowych informację o tym, że faktycznie byłem chory. Coś wykryłem, już jest po zabiegu, jestem w dobrych rękach i że proszę o trochę ciszy, spokoju.

Ten post został udostępniony bardzo dużej liczbie osób. Naprawdę nie spodziewałem się, że to może mieć taki wydźwięk. Może niepotrzebnie to mówiłem, bo tak na dobrą sprawę, następstwem tego było to, że drzwi do ekstraklasy trochę się zamknęły. Mimo wszystko ludzie bali się po takiej chorobie znowu zatrudnić zawodnika.

Grałem trzynaście lat w ekstraklasie. Nie chcę mówić, że to było nie fair, bo głęboko wierzę, że wszystko się po coś dzieje i na pewno to się musiało wydarzyć, dlatego też patrzę na to innej perspektywy. Zamknęły się dla mnie drzwi do grania w ekstraklasie, zszedłem poziom niżej do pierwszej ligi, zacząłem pracować w „normalny” sposób. Umowa o pracę, rano jedna praca. Wieczorem idę na koszykówkę i to jest moja druga praca. To był taki moment, żeby pomyśleć o sobie z takiej perspektywy, że koszykówka się niedługo zakończy, więc muszę mieć jakieś inne zabezpieczenie. Ile żalu bym w sobie nie miał, na głos nie powiedziałem: „Panie Boże kochany, dlaczego nie Nowak czy Kowalski?”  tylko: „Dobra, wydarzyło się”. Pytanie, co z tym można zrobić, jak dalej z tym żyć.

Dosyć kiepski mecz się przytrafił, ale odpukać – z pomocą – chyba tym jednym punktem wygrałem.

Po poście, który opublikowałem, dostałem informacje od trzech mężczyzn, że się zbadali, bo coś tam mieli. Nie chcę mówić, że ten post uratował im życie, ale dał im do myślenia. Nie robiłem tego, żeby o mnie było głośno, bo ja stroniłem od tego, by gdzieś tam świecić. Ci mężczyźni coś u siebie wykryli, poszli, mieli zabieg i do dzisiaj normalnie funkcjonują, do dziś jesteśmy w kontakcie.

Gdy wróciłeś na siedem tygodni do domu po zabiegu to jakie myśli wówczas kłębiły się w głowie?

Pierwsze trzy tygodnie praktycznie leżałem, nigdzie się nie podnosiłem, bo byłem po operacji, więc ciężko było gdziekolwiek się ruszać. Dalej byłem w szoku. Gdy już zdarzały się sytuacje, że dziesięć razy dziennie, z dziesięcioma różnymi osobami, musiałem dziesięć razy to samo mówić, to po prostu mi się nie chciało. Na szczęście czas dosyć szybko minął.

My jako sportowcy mamy inną przemianę materii, zupełnie inną wydolność, więc obawa, że będą przerzuty będzie większa. Na szczęście ich nie było. Głęboko wierzę, że odgórnie otrzymałem dużą pomoc. Tak na dobrą sprawę pierwszy tydzień odpoczywałem. To był też moment, kiedy to czekanie było bardzo ciężkie. Po drugim tygodniu zacząłem powoli chodzić na jakieś spacery. Gdy już wiedziałem, jaka jest metoda dalszej obserwacji, to już tydzień-dwa tygodnie przed powrotem do Lublina, zacząłem truchtać po lesie, rozciągać się. Myślami byłem przy koszykówce. W międzyczasie oglądałem mnóstwo koszykówki, żeby też się nie zafiksować i nie patrzeć w ścianę.

Dzieciaki były ze mną, więc to najfajniejsza sprawa, jaka tylko może być. Poświęciłem się głównie dzieciom i to było też dość pomocne.

Dzieci z pewnością pytały o to, co się stało. Jak to im zakomunikować?

Początkowo nie chciałem od razu mówić przez telefon, bo one były wtedy w Sopocie, ja byłem w Lublinie. To bardzo duża odległość i wiem, że byłyby wystraszone. Po operacji zadzwoniłem do nich na kamerce, żeby też wiedziały, jak wygląda sytuacja. Powiedziałem, że tata miał operację, że musi chwilę poleżeć w szpitalu, że wszystko będzie w porządku. To było pięć lat temu, więc dzieciaki były młodsze, mniej rozumiały. Nie chciałem ich od tego konkretnie odsuwać, żeby w ogóle nie wiedziały co się dzieje, bo a nuż jedna babcia się wygada, wujek, czy kolega z drużyny zadzwoni i zaraz dzieci będą wiedziały, że coś jest nie tak.

Chciałem je też uświadomić, że choroby, pobyt w szpitalu to ludzka sprawa. Takie sytuacje w ich życiu, wśród ich znajomych, bliskich też mogą mieć miejsce, więc im szybciej się z tym zapoznają, tym będzie łatwiej. Dzwoniły, pytały, pomagały. Były bardzo grzeczne, cierpliwe jak nigdy (śmiech), także myślę, że to była sytuacja, która nas mocno zespoliła.

Jakie nawyki z życia sportowca mogłeś wykorzystać w okresie powrotu do pełni zdrowia?

Na pewno cierpliwość, pracę nad sobą, dążenie do celu. Aczkolwiek – nie ukrywam – zdarzały się słabsze momenty. Na siedem tygodni siedzenia w domu, cztery były bardzo złe, trzy były okej.

Przed powrotem do koszykówki pani doktor powiedziała: „Panie Marcinie, jest pan pod metodą obserwacji. Proszę teraz bardzo o siebie zadbać, odstawić odżywki dla sportowców. Z alkoholu to tylko lampka czerwonego wina, odstawić mięso czerwone, tylko samo białe mięso. Słodycze kategorycznie nie. Przede wszystkim jak najwięcej myśleć pozytywnie, bo dużo stresu, nerwów również działa na niekorzyść.”. To były wytyczne, do których jako sportowiec podszedłem zadaniowo.

Przede wszystkim to, co zmieniłem najbardziej, to nastawienie mentalne. Rzeczy, którymi wcześniej się bardzo przyjmowałem takie jak: zespół przegrał, źle zagrałem, nie trafiłem trzech rzutów czy inne, to są tak na dobrą sprawę pierdoły. Dowiadujemy się, że nimi są, w momencie, kiedy takie rzeczy jak choroba się dzieją. To nauczyło mnie zdystansowania się do koszykówki, spojrzenia na nią z innej perspektywy.

To jaka jest teraz koszykówka z innej perspektywy?

Po pierwsze dobrze, że jest. Po drugie koszykówka jest fajna. Po trzecie coś, co robiłem przez 25 lat, dalej mi daje frajdę, satysfakcję. To nie jest tak, że jak mam pracę to poświęcam się pracy, a koszykówkę odpuszczam, bo cieszę się, że ją mam. To też jest moja praca, więc do tego podchodzę i sumiennie, i obowiązkowo. Nie ma mowy o odpuszczaniu, ale jestem na takim etapie, że jestem już starszym zawodnikiem. Mam świadomość, że ta koszykówka się lada moment może zakończyć. Jeżeli się zakończy w tym momencie, powiesz mi „Marcin, dzisiaj jest Twój ostatni trening” – okej, jestem z tym pogodzony.

Jedną rzecz, której mogę żałować: szkoda, że na koszykówkę nie patrzyłem z tej perspektywy co dzisiaj 5-7 lat wstecz. To by na pewno bardzo pomogło, bo narzuciłem na siebie niesamowitą presję. To, że muszę być idealny pod każdym aspektem koszykarskim. To nie działa. Szkoda, że ta świadomość przyszła dopiero po 30. roku życia.

Gonitwa, dystans, głowa nie dojeżdża. Czy w pewnym momencie czujesz, że balansujesz na granicy, dochodzisz do momentu, gdy ciało mówi „nie”?

Są takie momenty. Mam 37 lat, zaraz [w nowym roku] skończę 38 lat i gdybyś powiedziała, że do tego czasu będę grał w kosza, to bym powiedział: „Nie ma szans.”. Dalej gram zawodowo, to duży plus. Aczkolwiek widzę, że nie mam wyników, jakie miałem 5 czy 10 lat temu. Tutaj głowa i nastawienie odgrywają dużą rolę. Mogę usiąść i płakać, że jestem wolny, słaby, gruby, nie dobiegam, nie rzucam, nie trafiam. A z drugiej strony – mogę przekuć to na inną sferę i pomóc młodszym chłopakom, którzy wchodzą i będą powoli zajmować moje miejsce. Starać się wyciągnąć wnioski – pewien etap się kończy, zaraz się rozpocznie nowy.

Czy na balansie? Nie wiem, może jak po meczu wypiję dwa-trzy piwa to będę na balansie. (śmiech) Staram się spokojnie podchodzić praktycznie do wszystkiego, co robię. Nie dać się zafiksować w taki sposób, że w dzień wolny oglądam pięć meczów koszykówki albo rozmawiam ciągle o lekach jako przedstawiciel medyczny. Wszędzie staram się mniej więcej złapać balans wewnętrzny.  

Wspomniałeś, że moment choroby uświadomił Ci, że w pewnym momencie trzeba będzie przejść do rzeczywistości innej niż stricte koszykarska.

To nie jest tak, że jak mam pracę jako przedstawiciel medyczny to koszykówka schodzi na drugi plan. Koszykówka jest całą moją pasją. W wieku 37 lat biorę piłkę do ręki i odżywam po tym porannym bieganiu po gabinetach. Choć mówię, że wiem, że będzie życie po koszykówce, to chciałbym, żeby ten moment przyszedł jak najpóźniej. Bo koszykówka sprawia mi dużo frajdy i może moja rola na boisku nie jest aż tak istotna jak trzy, pięć, dziesięć lat temu to wiem, że mam dużo frajdy, jestem jeszcze potrzebny i z tych swoich obowiązków umiem się wywiązać.

To też jakiś plus, że robię to co robię. Realizuję się na jednej i na drugiej płaszczyźnie, mogę to połączyć. Wymaga to czasami sporej organizacji, bo czasem mam dłuższą pracę, godziny treningów się zmieniają, są wyjazdy na mecze w tygodniu, ale póki co jakoś tam wszystko sobie spokojnie ogarniam.

Czy Was – sportowców – ktoś uświadamia, że nie będziecie grać wiecznie, czy to raczej kwestia indywidualna?

Przepraszam, że zacznę od siebie. Mnie uświadomił mój przyjaciel, rówieśnik. Razem graliśmy w kosza. On wówczas grając w Legii Warszawa doznał bardzo poważnej kontuzji kolana. W wieku 27 lat musiał zakończyć granie. I rozpoczął pracę w lekach właśnie jako przedstawiciel medyczny. Po chwili awansował, jest teraz dosyć wysoko. To on mi uświadomił: „Słuchaj, spróbuj coś innego zrobić, jak masz wolne poranki. Aplikuj tutaj, firma daje ludziom pracę bez doświadczenia. Nauczą cię i zaistniejesz w tej branży.”.  I tak faktycznie jest. Miałem szczęście, że jego miałem. To on mnie w tym wszystkim pokierował.

Nie ma kogoś takiego, kto by uświadamiał zawodników, że zaraz koszykówką się skończy. Zaraz. To nie jest tak, że każdy zagra do czterdziestki. Ktoś może nie mieć w ogóle pracy, bo klub nie jest zainteresowany usługami. A ktoś może dostać kontrakt na półtora tysiąca złotych…

Przyszedł Covid, każdy siedział w domu z telefonem w ręku, czy zaraz agent zadzwoni, co dalej. Czy klub zapłaci czy jednak nie? Covid bardzo namieszał, ale też pokazał, że jednak powinniśmy się o siebie jakoś inaczej zadbać.  

Przejdźmy może teraz do Twojego powrotu. Siedem tygodni bez koszykówki i przyszedł moment, kiedy trzeba było wrócić do Lublina. Jak to wyglądało?

Po siedmiu tygodniach przerwy, wróciłem do Lublina. Trenowałem 3-4 dni, powinienem dłużej, ale graliśmy u siebie mecz ze Szczecinem [kolejkę wcześniej na wyjeździe w Gdyni – dop.], z drużyną, gdzie wcześniej grałem przed Lublinem, więc też dla mnie był taki dosyć sentymentalny powrót.

Dostałem od Lubelskiej Ferajny, czyli od kibiców z Lublina, swoje namalowane zdjęcie w antyramie z napisem „Trzymaj się, jesteśmy z Tobą” z podpisami praktycznie wszystkich kibiców tej Lubelskiej Ferajny, więc dla mnie to było coś mega. Kiedy spiker wyczytał moje nazwisko na prezentacji, wszyscy stali, bardzo dużo osób biło brawo. To taka sytuacja, gdzie człowiek chyba stał i płakał. Dosyć dużo emocji to kosztowało. Kiedy troszkę te emocje opadły i usiadłem na ławce rezerwowych, gdzieś tam pod koniec pierwszej kwarty, trener Dedek mnie wypuścił. Pamiętam, że pierwszej trójki chyba nie trafiłem. Potem dałem akcję 2+1, czyli rzuciłem te trzy symboliczne punkty. I to było dla mnie coś świetnego. Wrócić po takiej przerwie, po chorobie, gdzie nie każdy wraca.

Leżąc w szpitalu, zaraz po zabiegu, zacząłem grzebać w Internecie, czy któryś z koszykarzy doświadczył czegoś podobnego. Był. Brazylijczyk Nenê, grał w NBA [Denver Nuggets, Washington Wizards, Houston Rockets. W styczniu 2008 przerwał treningi, aby poddać się operacji usunięcia nowotworu jądra – dop.]. Okazało się, że wśród moich znajomych w Trójmieście trzech chłopaków miało to samo co ja. Wcześniej o tym nie mówili. Jeden znajomy, który nagrał ze mną materiał zaraz po operacji, również przez to samo przechodził.

Czy mieliście między sobą z kolegami męskie rozmowy na temat tej gonitwy i tego, by może spróbować zadbać o swoje zdrowie, badać się?

Kiedyś o tym rozmawialiśmy. Dwa lata temu, gdy był powrót Polonii na koszykarskie boiska. W tym momencie mamy tyle kontuzji w zespole, że każdy jest skupiony na powrocie do zdrowia. Myślę, że jednak do tego tematu wrócimy. 

Wiesz, to jest tak, że człowiek w pędzie tych codziennych obowiązków: nauki, pracy, relacji z dziewczynami, z kolegami, nie myśli o takich rzeczach, dopóki coś się nie wydarzy. Niestety, gdy mamy na tapecie kogoś, kto faktycznie ma problem, to dopiero daje nam to do myślenia. Zwolnijmy, idźmy się zbadać. Zobaczymy, czy jest wszystko w porządku.

Gdy obserwuję Cię na co dzień na treningach czy na meczach to z jednej strony widzę osobę stonowaną, a z drugiej pozytywną, zabawną, potrafiącą żartować. Jaki jest Marcin Dutkiewicz?

Nie przywykłem do tego, żeby siebie oceniać, bo wolę, gdy kto inny to robi.  Mam lepsze i gorsze momenty. Takie, gdy jestem skupiony, więc mogę być cichszy. A mogę z kolei wejść do szatni i tryskać energią. Będę żartował z chłopaków, ale to oni głównie ze mnie z racji wieku i innych kwestii.  

Mam nadzieję, że jestem osobą pozytywną. Na pewno stonowaną. Staram się swoich emocji nie wylewać na innych, więc mogę być odebrany jako osoba, która trzyma emocje w środku.

A tak ogólnie mam nadzieję, że jestem odbierany jako pozytywna osoba. Chciałbym siebie odebrać w taki sposób, żebym wiedział, że jestem dobrym człowiekiem. To byłoby w porządku.

To jaka jest jedna wiadomość wysłana do świata przez Marcina Dutkiewicza?

Jeżeli macie możliwość – badajcie się. Nie mówię tylko do grupy męskiej: „Łapcie się za jajka”. Chodzi także o kobiety – chociażby październik stoi pod znakiem nowotworów piersi. Jest możliwość zbadania się, idźmy. Żeby zadbać o siebie. Nowotwór to niestety plaga dzisiejszych czasów. Oby nie było za późno.

Co to znaczy wygrać w życiu?

No właśnie… Czy to znaczy mieć szczęście, mieć pomoc od tego Najwyższego?

Każdy wygraną mierzy przez twój pryzmat i przez swoje filtry, ale ja mogę powiedzieć, że wygrałem.

Wydarzyła się choroba bardzo ciężka. Coś na co ludzie umierają, jeżeli tego w miarę szybko nie jest zdiagnozują. Ja dostałem pomoc z góry, za co jestem wdzięczny. Mam fantastyczną rodzinę, olbrzymie wsparcie od mojej mamy, mam swoje dzieciaki, najbliższych. Najważniejsze osoby są ze mną. I to jest zwycięstwo.

Po nowotworze mogę grać w kosza; to jest moją pracą. Ludzie mi ufają, chcą ze mną utrzymywać kontakt. Realizuję się. Pracuję. Mogę się spełniać na różnych płaszczyznach. To powoduje, że mogę powiedzieć, że w tej całej sytuacji wygrałem. Najlepsze jest to, że wiem, że sam tego nie dokonałem. Miałem pomoc odgórnie i z zewnątrz. To jest coś, co będzie za mną już do końca. To też powoduje, że powoli sobie idę. Cierpliwie, z pokorą – dalej przez życie.

Rozmawiała Weronika Marek

---------------

 

Drużyna koszykarzy KKS Polonia Warszawa w sezonie 2023/2024 występuje na zapleczu ekstraklasy - w rozgrywkach Pekao S.A. 1 Ligi Mężczyzn.

Początki polonijnej koszykówki wiążą się z powołaniem Sekcji Gier Sportowych w Klubie Sportowym Polonia Warszawa w 1925 r. „Czarne Koszule” uczestniczyły już w pierwszych w historii mistrzostwach Polski w koszykówce męskiej rozegranych 3 lata później. Koszykarze Polonii Warszawa w 1959 r. sięgnęli po mistrzostwo Polski, a w swojej historii zdobyli 11 srebrnych i 4 brązowe medale mistrzostw, wygrywając również trzykrotnie Puchar Polski.

Partnerem generalnym klubu jest firma Codespot, a Partnerem Tradycji Klubowej jest KGHM Polska Miedź S.A.

Przygotowanie i udział drużyny KKS Polonia Warszawa w rozgrywkach ligowych w sezonie 2023/2024 współfinansuje m.st. Warszawa.

Udostępnij
 

Sponsorzy i Partnerzy

SPONSORZY / PARTNERZY GENERALNI
SPONSORZY / PARTNERZY SEKCJI
PATRONI KOSZYKÓWKI POLONII WARSZAWA
PARTNER TRENINGOWY KOSZYKÓWKI POLONII WARSZAWA
PARTNER MEDYCZNY
PARTNERZY WSPIERAJĄCY
6011088