– Nie przepadam za graczami, którzy dziś całują jeden herb, a nazajutrz inny. Wiem, że takie są czasy, to jest nieuniknione, a zwłaszcza w koszykówce, w której wszystko zmienia się tak szybko. Dlatego cenię tych, którzy mają polonijne DNA – mówi Michał Listkiewicz w rozmowie z cyklu „Cztery kwarty z…”.
Michał Listkiewicz to legenda Polonii – był kierownikiem sekcji koszykarskiej, dziennikarzem piszącym o drużynie, a przede wszystkim od dekad jest jej sympatykiem. Choć zawodowe życie związał z futbolem, będąc uznanym sędzią i prezesem PZPN, z zamiłowaniem opowiada także o koszykówce.
Ile meczów Polonii udało się Panu obejrzeć w tym sezonie na żywo?
Michał Listkiewicz: Mieszkam daleko od Warszawy, w Gdyni, więc nie mogę być zawsze na trybunach. Ale myślę, że na pięciu byłem na pewno – i nie tylko na „Kole”, ale zaliczyłem także kilka na wyjeździe.
Całkiem nieźle jak na gdynianina!
No to policzmy. Widziałem Polonię w Pelplinie w meczu z Decką, w Starogardzie Gdańskim z SKS, byłem w Sopocie na wygranym meczu z rezerwami Trefla… A w zeszłym sezonie zaliczyłem też wyjazd do Kołobrzegu na mecz z Kotwicą.
No a do tego wykupiłem pakiet transmisji „Emocji” – ale tylko dla Polonii, innych drużyn nie oglądam!
Nieprzyjemności na wyjazdach nie miał Pan żadnych?
Jestem człowiekiem, powiedziałbym, dość koncyliacyjnym. Zawsze staram się szukać porozumienia i zgody – nawet wśród sympatyków Legii. Zresztą z legionistami żyję świetnie, miałem i mam tam kolegów. Oczywiście – na czas derbów rywalizujemy, ale potem zawsze wspólnie siadamy do stołu.
Jest jakaś szczególnie Panu bliska znajomość z Legii?
Oczywiście – przyjaźnię się z Władkiem Pawlakiem, Jankiem Kwasiborskim, który przeszedł z Polonii do Legii w latach 70… Wtedy takich graczy nie nazywano zdrajcami. To była jedna koszykarska i warszawska rodzina. Zresztą ona do dziś utrzymuje ze sobą kontakty, przyjaźnie.
Widujecie się na meczach?
I nie tylko. Co wtorek, niedaleko przy ul. Freta (rozmawiamy w kawiarni „Czarna Koszula” przy Konwiktorskiej – red.), spotykają się byli warszawscy koszykarze – i Legii, i Polonii, ale także Skry, AZS AWF, czy z Pruszkowa.
Towarzystwo potrafi sobie wypominać, kto kogo sfaulował w meczu sprzed czterdziestu lat (śmiech). Najważniejsze jednak, że ci ludzie się lubią. Jak w weekend wygra Polonia, dyskutuje się o Polonii. Jak wygrają Legia czy Dziki, to mówi się o Legii i Dzikach.
Legia i Dziki w ekstraklasie, Polonia też chce się do niej dostać. Warszawa znów oddycha koszykówką.
Pamiętam czasy, gdy w elicie grały cztery warszawskie zespoły – Polonia, Legia, AZS AWF i Skra. A do tego były też zawodniczki z AWF-u i „Czarnych Koszul”. Warszawa stała koszykówką. Ja jeździłem na wszystkie mecze koszykarzy i koszykarek!
No właśnie. O tym, że na piłkę przyprowadził Pana Marian Łącz, czyli aktor teatralny i piłkarz Polonii, wspominał Pan nieraz. A kto w takim razie pokazał Panu warszawską koszykówkę?
Przez ponad 20 lat mieszkałem tuż obok stadionu Polonii, na placu Wilsona. Siłą rzeczy byłem i jestem polonistą. Tata mojego kolegi, który był wielkim kibicem „Czarnych Koszul”, przyprowadził mnie na Konwiktorską, mówiąc: tu się chodzi na wszystko…
Czyli na piłkę, koszykówkę…
… ale też na boks czy lekkoatletykę, bo w Polonii startowała Irena Szewińska, a słynny Waldemar Marszałek w baraczkach obok stadionu skręcał swoje łódki wyścigowe. W czasach, kiedy byłem nastolatkiem, spędzałem tu całe dnie.
A jako student zostałem nawet kierownikiem koszykarskiej drużyny. To były czasy, kiedy poloniści byli wicemistrzami Polski. Do dziś pozostały mi przyjaźnie z tamtych lat: z Andrzejem „Billem” Nowakiem, Krzysiem Gulą, Wiesiem Wypychem…
To polonijne legendy.
A bodaj największą był spiker, Wiesław Sięga. Kiedy więc dostałem propozycję stworzenia przy obecnej drużynie koszykarzy Polonii sekcję sympatyków, powiedzmy, starszego pokolenia, uznałem, że będzie to grupa patronacka im. Zdzisława Sięgi.
Ładny gest.
Kiedy odwiedzam zachodnie kluby, ujmuje mnie to, jak szanuje się klubowe legendy – nie tylko sportowe. Pamiętam taką scenę z Manchesteru, kiedy oglądałem klubowe gabloty i właśnie przyglądałem się takiej „hall of fame”. Rozpoznałem Sir Bobby’ego Charltona, inne sławy, a obok był portret kogoś, kogo nie znałem. Spytałem, kim jest ten człowiek. Okazało się, że to magazynier, który w United pracował 50 lat i jest taką samą legendą jak ci, którzy biegali po boisku i zdobywali trofea.
Taką samą legendą jest Zdzisław Sięga. Pamiętam taką anegdotę – Polonia grała mecz w „kurniku” przy Konwiktorskiej, a na koniec drugiej połowy był remis. Pan Zdzisław się zagapił, powiedział, że mamy remis, dziękujemy za wizytę i do zobaczenia na kolejnym meczu.
Sędziowie się zdziwili, bo przecież czekała nas dogrywka. No to pan Sięga wybiegł przed halę i wołał do ludzi: wracamy, dogrywka!
Kto więc należy do grupy im. Zdzisława Sięgi?
Jest Wojtek Wysocki, Wojtek Kozak, Grzesiu Popielarz, Lucyna Sochan, bywał śp. Krzysiu Mateja…
Przechodząc do tego sezonu – kto z drużyny się Panu najbardziej podobał?
Moim ulubionym graczem Polonii był Michał Dutkiewicz, który dziś już w „Czarnych Koszulach” nie gra, jest w Legionowie. Imponował mi, bo jest polonistą, a ja zawsze cenię ludzi, którzy są związani z klubem. Lubiłem jego grę.
Kto jeszcze?
Patryk Pełka. On też ma w sobie polonijne DNA. Jakoś nie przepadam za zawodnikami, którzy dziś całują jeden herb, a nazajutrz inny. Wiem, że takie są czasy, to jest nieuniknione, a zwłaszcza w koszykówce, w której wszystko zmienia się tak szybko.
Jako trzeciego wymieniłbym Damiana Cechniaka. Zgoda – Damian czasami irytuje nieskutecznością, ale lubię go jako człowieka. Wiem, że on chce, że mu zależy, a to czasami sprawia, że człowiek się spala.
Sam trenowałem – mimo niskiego wzrostu – koszykówkę. I wiem, jak to jest – na treningu wpada 10 na 10 rzutów wolnych, a na meczu, kiedy dochodzi aspekt psychologiczny, bywa różnie. Mam nadzieję, że się w końcu przełamie.
A z graczy młodych?
Artur Niemiec. To chłopak, który dwa lata spędził na leczeniu kontuzji. Widać, że mu się chce, że ma charakter do sportu. Niejeden na jego miejscu już dawno machnąłby ręką. A Artura podziwiam, że cierpliwie czekał na swoją szansę.
A jak Pan się zachowuje na meczach jako kibic – ogląda Pan raczej na spokojnie, czy się emocjonuje?
Ja przychodzę na koszykówkę, by się nią delektować. Na Polonii podoba mi się to, że nie ma takiego sztucznego dopingu. Wszystko dzieje się spontanicznie. Mało tego: mam wrażenie, że na koszykówkę wróciło życie.
A jakby do obecnych kibiców dołączyli jeszcze kibice piłkarskiej Polonii, to byłoby pięknie. To mój apel do sympatyków futbolu z Konwiktorskiej. I koszykarze, i koszykarki zasługują na dodatkowe wsparcie.
Wracając do drużyny. Jakie wrażenie zrobił na Panu trener David Torrescusa?
Nie znam się aż tak, aby oceniać jego pracę. Ale mam wrażenie, że przydałoby mu się wsparcie kogoś z chłodną głową. Widać, że trenerowi zależy aż tak bardzo, że najchętniej to on wbiegłby na parkiet. Przypomina mi w tym nieco Goncalo Feio z piłkarskiej Legii, który też podchodzi do meczów bardzo emocjonalnie. A trener musi być tym, który emocje zostawia zawodnikom, a sam musi antycypować, co się wydarzy za minutę, za dwie, za pięć, kogo wpuścić, kogo ściągnąć, jak przebiegnie końcówka…
Bardzo cenię go za zaangażowanie, pasję, za to, że drużyna gra ciekawiej, niż choćby w zeszłym sezonie. Ale teraz trener Torrescusa musi nauczyć drużynę wygrywać. To był fenomen tego sezonu – „Czarne Koszule” wygrały wiele meczów, których nie miały prawa wygrać, a przegrywały te w teorii wygrane.
Najlepszy mecz tego sezonu?
Wydaje mi się, że mecz z GKS Tychy u siebie (wygrany 76:69 – red.) oraz z Treflem w Sopocie (95:89 dla Polonii). Byłem na tym spotkaniu i widziałem, że w naszym zespole w końcu zatriumfowała mądrość. Koszykarze nie dali sobie narzucić chaosu i bieganiny młodych rywali.
Na koniec: myśli Pan, że budowa hali przy Konwiktorskiej to będzie impuls dla polonijnej koszykówki?
Siłą każdego klubu jest to, że ma dom. Polonia w praktyce nie ma domu. Można powiedzieć, że go wynajmuje, nie mieszka u siebie. Załóżmy, że poloniści awansują do ekstraklasy. I co wtedy – będą musieli dzielić halę z Dzikami lub z Legią? Hala przy Konwiktorskiej musi powstać – także pod kątem szkolenia, wszak dorosła drużyna połączyła się z MKS. Nowa hala to podstawa marzeń o rozwoju.