Koszykówka jest moim rodzinnym miastem [CZTERY KWARTY Z…]

2 lata temu | 23.12.2021, 12:00
Koszykówka jest moim rodzinnym miastem [CZTERY KWARTY Z…]

– Mam satysfakcję, że mijają lata, a ja wciąż tu jestem. W juniorskiej drużynie Polonii przewinęło się chyba 70 chłopaków. Do dzisiaj zawodowo gra bodaj dwóch – ja i Tomek Ochońko – mówi Marcin Dutkiewicz, kapitan koszykarskiej Polonii w dużym wywiadzie z cyklu „Cztery kwarty z…”.

Fisz na najnowszej płycie śpiewa: „Muzyka jest moim narkotykiem, moim rodzinnym miastem”. Czy jeśli zamiast „muzyka” wpisalibyśmy „koszykówka”, podpisałbyś się pod tym zdaniem?

Marcin Dutkiewicz: Widziałem kiedyś na boisku chłopaków grających w koszulce Nike’a z nadrukiem: „Basketball saved my life”. Pomyślałem, że tak było w moim przypadku. Było wiele chwil, w których koszykówka ratowała mi życie.

Ratowała?

– To czasem najlepsze pocieszenie: kiedy jest źle, biorę piłkę i idę pograć – sam czy na treningu. Wtedy się wyłączam, wyciszam, układam myśli. Tak samo było, kiedy miałem 18 lat, tak samo jest dziś, gdy zbliżam się do 36. urodzin.

Dziś cieszy cię ona tak samo?

– Jeśli tylko trafię w telewizji na mecz Euroligi, oglądam. Zanim zacznę dzień, sprawdzam wyniki NBA z nocy. A od niedawna odkrywam jej inny wymiar – mój syn też trenuje koszykówkę, jestem więc kibicem na meczach drużyn do lat 13.

To wyjątkowe uczucie widzieć go w grze, czuję się, jakbym przyglądał się mojemu odbiciu sprzed lat.

Chciałbyś, by został zawodowym koszykarzem?

– On – w przeciwieństwie do mnie – może powiedzieć o sobie, że pochodzi ze sportowej rodziny. Ja nie miałem znikąd pomocy, do wszystkiego dochodziłem sam. Na pewno Michałowi było łatwiej, mając tatę, który był zawodowym koszykarzem.

Ale na razie cieszymy się chwilą. Chociaż rodzina została w Sopocie, Michał pisze do mnie, dzwoni, rozmawiamy o tym, co się stało w nocy w NBA, kto w jakich butach zagrał. To jest fajny moment w naszym życiu, na poważne decyzje przyjdzie czas.

Przede wszystkim chcę, by wyrósł na mądrego, fajnego chłopaka. A na takiego się zapowiada. A to, czy będzie piłkarzem, koszykarzem, czy wybierze zupełnie inny zawód – to już będzie jego wybór.

A jak było z tobą?

– Najpierw mama zapisała nas – mnie i mojego brata – na piłkę. Graliśmy w Parku Skaryszewskim, w Drukarzu. Przy okazji pilnowała dyscypliny – bez dobrych ocen nie było co marzyć o pojechaniu na trening. W kosza zacząłem grać, mając 12 lat.

Kiedy wiedziałeś, że to będzie twój zawód?

– Dość wcześnie, bo szybko musiałem nauczyć się podejmować ważne decyzje.

Opowiedz.

– Mama wychowywała nas sama. Dziś widzę i doceniam, jak bardzo się dla nas poświęcała. Kiedy byłem w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Kozienicach, dostałem dwie propozycje – albo po maturze wylecieć do Stanów na stypendium do Mississippi, albo zostać w Warszawie.

Wybrałeś tę drugą opcję.

– Bardzo chciałem polecieć do Stanów i dziś z perspektywy czasu myślę, że powinienem był to zrobić. Złapałbym doświadczenie, nauczył się języka, zobaczył kawałek świata. Wtedy jednak Polonia zaoferowała mi świetny kontrakt, a ja chciałem wesprzeć mamę finansowo. Poza tym to był klub, który robił na mnie ogromne wrażenie, być jego częścią to było naprawdę coś wielkiego.

Dojrzała decyzja.

– Na tamten moment była to dla mnie duża szansa i spora stabilizacja, podpisałem dobry, czteroletni kontrakt. Inna sprawa, że po dwóch latach przestała płacić i musiałem szukać innego rozwiązania – wtedy odszedłem do Polonii 2011, spadłem do II ligi.

Co sprawiało ci największą radość w koszykówce wtedy, a co sprawia ją dzisiaj, w wieku 35 lat?

– Wtedy? Beztroska. Nie było kredytu do spłacenia, obawy czy utrzymasz rodzinę, lęku przed inflacją. Po prostu grałem, i to nawet kilka meczów w tygodniu: w piątek z juniorami starszymi, w sobotę w ekstraklasie, w niedzielę w II lidze, a w poniedziałek znów z juniorami.

A czysto koszykarsko? Trójki – zawsze mnie cieszy, kiedy piłka wpadnie do kosza po rzucie zza łuku.

A dziś?

– Mamy w drużynie kilku zdolnych nastolatków. Czasem podpowiadam im po cichu, jak powinni zachować się na parkiecie, jak ustawić, jak ułożyć rękę do rzutu. I kiedy widzę, że oni wprowadzają to potem w życie, a po treningu mówią: dzięki – to największa radość.

Ja już nie będę ani szybszy, ani skoczniejszy. Teraz przychodzi ich moment. A ja mogę im pomóc.

Czyli miłość do koszykówki wciąż w tobie jest, ale stała się ona dojrzalsza.

– Trudno mi sobie wyobrazić życie bez koszykówki, choć oczywiście moje podejście do niej się zmienia. Inaczej patrzę na grę dziś, niż wtedy, gdy miałem 18 czy 25 lat. Choćby w inny sposób podchodzę do meczu – kiedyś słuchałem głośnej muzyki, by się zmotywować, byłem nabuzowany, kipiało we mnie od emocji. Teraz jestem spokojniejszy, mam swoje rytuały. Ale bez jedno się nie zmienia – wciąż mam w sobie motywację i radość z gry. Bez tego nie mógłbym już grać zawodowo.

Przed czym – mając tę wiedzę, którą masz dziś – przestrzegłbyś samego siebie w wieku 20 lat?

– Żebym nie ufał aż tak bardzo ludziom. Żebym nie wierzył we wszystko, co mówią agenci, którzy potrafią zrobić młodym graczom wodę z mózgu. No i powiedziałbym: dbaj bardziej o siebie!

Co to znaczy?

– Może to brzmi śmiesznie, ale dopiero po latach kariery doszedłem do tego, jak ważne jest wyżywienie, dbanie o ciało. Miałem 25 lat, kiedy do Koszalina, w którym grałem, trafił Andrej Urlep. Byłem w takim momencie kariery, że czułem, że już jestem kimś, że już sporo osiągnąłem, ale trener Urlep uświadomił mi wtedy, jak bardzo się myliłem. Pokazał mi, jak przez proste rzeczy  – rozciąganie, pracę nad ciałem, odpowiednią dietę – mogę zajść jeszcze wyżej. Otworzył mi oczy na wiele rzeczy.

Koszykówka cię kiedyś rozczarowała?

– Nauczyła pokory. Wyobraź sobie: zostawiasz rodzinę na drugim końcu Polski, zapominasz o życiu prywatnym, harujesz na treningach za dwóch, mijają tygodnie, przychodzą mecze, a ty nie wstajesz z ławki – a po parkiecie biega ktoś, kto twoim zdaniem na to nie zasługuje.

A co dała?

– Spełnienie. Nigdy nie zdobyłem mistrzostwa Polski w ekstraklasie, ale mam się czym pochwalić: z trenerem Piotrem Bakunem i Andrzejem Kierlewiczem zdobyliśmy worek medali mistrzostw Polski juniorów, spędziłem w najwyższej lidze 13 lat, rozegrałem ponad 350 spotkań. Grałem w kadrze „B”. Mam brązowy medal z Polonią z 2005 r. Dobre wspomnienia wypierają to, co było złe.

Fajne jest to, że dokądkolwiek nie wracam, do miast, w których grałem, zawsze jestem miło przyjęty, zawsze jest ktoś, z kim mogę przybić piątkę, powspominać. A to cenniejsze niż wszystkie medale.

Który cenisz jednak najbardziej?

– Nie medal, a koszulka – ta reprezentacyjna. Dwa lata temu wyleciałem z reprezentacją do Chin, byłem kapitanem tej drużyny, śpiewałem jej hymn. To coś, czego nie kupi się za żadne pieniądze.

A mecz, który utkwił ci w pamięci?

– 2009 r., derby Polonii z Polonią 2011 w hali przy Obozowej. Pełne trybuny, mecz telewizyjny, a ja zdobyłem tego dnia 29 punktów. Młodzież utarła nosa doświadczonej drużynie Wojtka Kamińskiego.

„Pamiętam wszystkie strzelone gole” – rapował kiedyś Eldo.

– Mam to samo. Zamykam oczy i pamiętam mecze ze Słupska, z Sopotu, z Lublina, Starogardu, Koszalina, Szczecina, Pelplina…

Swoją drogą – nie miałeś już dość przeprowadzek?

– Miałem! Własne mieszkanie kupiliśmy dopiero dziewięć lat po ślubie. Kiedy zdecydowaliśmy się, że czas osiąść w Słupsku, dzień później zadzwonił mój menedżer, że przyszła właśnie świetna oferta z Sopotu. Uwielbiałem Słupsk, ale w Treflu czekały mnie europejskie puchary, gra w Ergo Arenie…

Znów trzeba było podjąć trudną decyzję.

– I to nad morzem zamieszkaliśmy na stałe. A ja za koszykówką jeżdżę dziś sam, od pięciu lat. To jeden z minusów zawodowej koszykówki. Choć może gdybym mógł wybrać inaczej, poszedłbym drogą Przemka Zamojskiego, który 10 lat mieszkał w Zielonej Górze?

Dziś nie znam odpowiedzi. Ale to też hartujące doświadczenie. Podpisujesz kontrakt, wynajmujesz mieszkanie, urządzasz się, zapisujesz dziecko do przedszkola, a tu jedna chwila i musisz się pakować i wyruszyć na drugi koniec kraju.

Kiedy czułeś się najmocniejszy?

– W Starcie Lublin. To był mój „prime time”. Czułem, że doświadczenie z lat gry, koszykarska wiedza zaczynają procentować. Już nie byłem najszybszy, najskoczniejszy, ale wiedziałem, jak oszukać rywala, jak go przechytrzyć rutyną. Wszystko przerwała choroba.

Czy diagnoza o nowotworze złośliwym była dla ciebie pewną życiową cezurą?

– Zdecydowanie.

Co się zmieniło?

– Przestałem wybiegać w przyszłość. Pamiętam, jak kiedyś w trakcie sezonu w Słupsku zadzwonił do mnie agent. Opowiedział o ofercie z Niemiec. A ja ciągle o niej myślałem, uczyłem się niemieckiego, zastanawiałem, jak mi tam będzie się żyło. A z transferu oczywiście nic nie wyszło.

Po tym, co przeszedłem, nie myślę o tym, co będzie za miesiąc czy dwa. Może to trywialne, ale cieszę się tym, co spotyka mnie na co dzień. Jednego dnia jesteś, drugiego może cię już tu nie być – nie ma czasu na zamartwianie się tym, na co nie masz wpływu.

Wciąż jestem pod obserwacją, co pół roku jeżdżę na badania do centrum onkologii w Gdańsku. Wystarczy mi godzina w poczekalni, by nabrać pokory do życia. Widzisz tyle osób walczących z rakiem, przyjmujących chemię, że doświadczasz pewnego rodzaju katharsis – nagle doznajesz olśnienia, że sprawy, które nazywałeś problemami, które cię przygniatały, są po prostu błahe.

Wracasz myślami do dnia diagnozy?

– Wszystko potoczyło się bardzo szybko. To była druga połowa 2018 r., grałem wtedy w Starcie. W czwartek wyczułem coś na jądrze, we wtorek po meczu poszedłem na USG, a trzy godziny później leżałem podpięty pod aparaturę w centrum onkologii w Lublinie. A nazajutrz przeszedłem operację.

To był dramatyczny czas – zwłaszcza dla moich najbliższych, którzy niezwykle cierpieli. Ja też, ale jakaś część mnie wypierała wówczas to, co się ze mną działo.

Na histopatologię czekałem trzy tygodnie. Zadzwonił lekarz, powiedział, że to nowotwór złośliwy. I że mamy do wyboru: chemioterapia albo metoda obserwacji. Ale ta pierwsza sprawiłaby, że już więcej nie mógłbym grać w koszykówkę. Ważyłem wtedy ponad 100 kg, musiałbym przyjąć sporo chemii, by wyczyścić cały organizm. Wybrałem więc obserwację, jestem pod opieką dr Ireny Czech w Gdańsku, fantastycznej lekarki. Sam też się obserwuję, dbam o organizm – całkiem odstawiłem cukier, z alkoholu zdarza mi się wypić lampkę wina do obiadu, muszę też trenować z mniejszym obciążeniem.

Ale wciąż możesz grać.

– Co ciekawe, choroba zamknęła mi drzwi do ekstraklasy. Początkowo miałem jedną ofertę, ale klub długo mnie zwodził. Z czasem dowiedziałem się, że działacze nie chcieli podjąć ryzyka.

Ale nie ma tego złego – jestem dziś w Polonii, mamy ambitne plany, których jestem częścią, ale – jak mówił kiedyś Kamil Chanas – powoli wygaszam reaktor, koszykówkę łączę z zawodową pracą, która sprawia mi mnóstwo satysfakcji, uczę się nowych rzeczy. Wszystko jest po coś.

Jak długo chcesz jeszcze grać w koszykówkę?

– Nie zastanawiam się nad tym. Pamiętam, jak wchodziłem do Polonii jako 20-letni gracz, a w zespole byli wtedy Walter Jeklin, Arek Miłoszewski, Krzysiek Sidor. Wszyscy solidnie po trzydziestce. Myślałem sobie wtedy: ludzie, oni są tak starzy, że już nie powinni grać! Dziś, biegając po parkiecie w przededniu 36. urodzin, chyba powinienem ich przeprosić (śmiech).

Mam jednak satysfakcję, że mijają lata, a ja wciąż tu jestem. W juniorskiej drużynie Polonii przewinęło się chyba 70 chłopaków. Do dzisiaj zawodowo gra bodaj dwóch – ja i Tomek Ochońko.

Na koniec: choroba wpłynęła na ciebie także jako koszykarza?

– Dziś jak czasem wkurzam się po meczu, że coś mi nie poszło, że coś zawaliłem, nie trafiłem jakiegoś rzutu, to w końcu dociera do mnie myśl i sam siebie pytam: gościu, czy to jest naprawdę aż tak ważne?

Udostępnij
 

Sponsorzy i Partnerzy

SPONSORZY / PARTNERZY GENERALNI
KUSTOSZ / PARTNER TRADYCJI KLUBOWEJ
SPONSORZY / PARTNERZY SEKCJI
PATRONI KOSZYKÓWKI POLONII WARSZAWA
PARTNER MEDYCZNY
PARTNERZY WSPIERAJĄCY