– Odpukać – nic mnie nie boli, nie mam problemów zdrowotnych, mam siłę i wciąż duży koszykarski głód. Pracuję nad podejściem mentalnym, które pomoże mi choćby lepiej wykonywać rzuty wolne – mówi Damian Cechniak w dużym wywiadzie z cyklu „Cztery kwarty z…”.
Tam, gdzie kończą się Reguły…
Damian Cechniak: – Tam oczywiście zaczyna się Pruszków (śmiech). Kultowe powiedzenie z lat 90.
Jesteś z Warszawy, ale przeprowadziłeś się właśnie do Reguł. Czy miałeś dość stołecznego zgiełku?
– Powód był bardziej prozaiczny: z tamtych okolic jest moja narzeczona, razem zdecydowaliśmy, by zamieszkać w nieco spokojniejszym miejscu. Ale jestem z Warszawy, urodziłem się na Żelaznej, a wychowałem na Ochocie i Okęciu, moi rodzice wciąż tam mieszkają. Poza tym trenujemy z Polonią i w hali przy Polnej, i na Kole, tam rozgrywamy swoje mecze. Wciąż to Warszawa jest mi najbliższa.
Ale Pruszków też jest bliski memu sercu. Przecież to tutaj zacząłem przygodę z koszykówką na poważnie. Mam z Pruszkowa tylko dobre wspomnienia, zawsze panowała w tym klubie rodzinna i kameralna atmosfera. Szkoda, że dziś Znicz szoruje po dnie II ligi.
W czasach, kiedy grałeś z Zniczu, była to kuźnia talentów. Choć w klubowej kasie się nie przelewało.
– Śmialiśmy się, że w Zniczu jest „bidnie, ale solidnie”. To prawda, kontrakty były niskie, ale każdy, kto był w zespole, dostał szansę, by się pokazać. Podejście było bardzo profesjonalne. Do dziś pamiętam trwające godzinami analizy wideo – i naszej gry, i taktyki rywala. To było świetne przetarcie przed I ligą.
Tam przecież poznałeś Adriana Kordalskiego, z którym po latach na nowo spotkaliście się w Polonii.
– Jakby nie liczyć, to nasz piąty rok wspólnej gry!
Na boisku rozumiecie się już bez słów?
– Nauczyłem się, że nawet kiedy wydaje mi się, że Adrian mnie nie widzi, on świetnie obserwuje to, co dzieje się na parkiecie. I muszę w każdej chwili spodziewać się podania. Trzeba mieć oczy dookoła głowy.
Graliście wspólnie w Pruszkowie, byliście w Czarnych Słupsk, minęliście się w Górniku Wałbrzych…
– … a znamy się jeszcze z czasów juniorskich, bo Adrian często grał ze starszymi rocznikami. No i przed laty stanęliśmy naprzeciw siebie w słynnych derbach Legia – Polonia na Torwarze. Niezapomniany moment.
W Wałbrzychu spędziłeś trzy lata. Spoglądasz dziś na wyniki Górnika, który szaleje w ekstraklasie?
– Mam ogromny sentyment do tamtych czasów. Miło wspominam i kibiców, i miasto, które zmieniało się i zmienia w niesamowitym tempie. Przez trzy lata zawsze byliśmy w topie I ligi i szkoda, że nie udało się zwieńczyć dzieła wisienką na torcie, czyli awansem do ekstraklasy.
Zresztą – w finale I ligi rywalizowaliśmy z Czarnymi, czyli znów spotkaliśmy się z Adrianem na parkiecie, choć tym razem przeciwko sobie (śmiech). Najważniejsze jednak, że Górnik w końcu awansował do elity. Zasłużył.
Wyjeżdżałeś ze stolicy jako gracz stawiający pierwsze kroki w Legii i Zniczu. Dziś jesteś weteranem.
– Szczerze? Nie wiem, kiedy to się stało (śmiech). Pamiętam, że w Legii byłem jednym z najmłodszych graczy, a najważniejszy głos mieli weterani – Cezary Trybański, Andrzej Paszkiewicz, czy Marcel i Łukasz Wilczkowie.
I choć mam wrażenie, jakby to było wczoraj, to rola weterana mi odpowiada. Tym bardziej że w Polonii jest grupa bardzo zdolnych i ambitnych młodych graczy, którzy chcą się uczyć od bardziej doświadczonych zawodników.
Jeśli miałbyś nazwać ten sezon w najkrótszy możliwy sposób…
– … to nazwałbym go słodko-gorzkim.
Mieliśmy być czarnym koniem rozgrywek. Gdybyśmy wygrali kilka ze spotkań, które przegraliśmy minimalną różnicą, to pewnie bylibyśmy w czołówce. Ale najważniejsze, że wciąż jesteśmy w grze o play-off. Jedno zwycięstwo może dać nam „ósemkę” albo zepchnąć w dół tabeli. Czyste szaleństwo.
Rozmawiamy po meczu z Miastem Szkła Krosno, który przegraliście u siebie ponad 20 punktami. Z kolei w Krośnie – kilka miesięcy wcześniej – wygraliście w niesamowitym stylu, niemal 20 „oczkami”.
– To był jeden z naszych najlepszych meczów tego sezonu, a dodatkowo Krosno miało swój dołek, doskonale wykorzystaliśmy tamten moment. Ale nie mogę powiedzieć, że teraz to my jesteśmy w dołku.
Bywa, że do przerwy wysoko prowadzicie, by w zaciętej końcówce dać sobie wyrwać zwycięstwo.
– Trudno powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Być może przestajemy grać to, co nam wychodzi i zamiast konsekwentnie realizować nasze założenia, to spieszymy się, by odrabiać straty, albo odbudować przewagę.
Z drugiej strony – dziwimy się, że w I lidze zespoły są w stanie odrobić stratę 20 „oczek”, ale w Eurolidze dzieje się to co i rusz. Taka jest nowoczesna koszykówka – duża przewaga do przerwy nie daje żadnej gwarancji.
Weźmy ostatni mecz z Krosnem. Przegrywaliśmy już 15 punktami, ale w kilka chwil potrafiliśmy zejść do ledwie dwóch punktów straty. Wtedy trener rywali wziął czas i nagle – z powodu naszych złych decyzji w ataku i obronie – Miasto Szkła znów odskoczyło na +15.
Z drugiej strony trudno myśleć o wygranej, gdy do przerwy nie trafiamy żadnej trójki przy 18 próbach. Jest nad czym pracować.
Jak współpracuje Ci się z trenerem Torrescusą?
– To dla mnie pewnego rodzaju nowość. Mimo że gram już zawodowo tyle lat, po raz pierwszy pracuję z trenerem zagranicznym. I jest to powiew świeżości – ciekawe treningi, zupełnie inne podejście do pracy z zawodnikami.
Obaj uwielbiamy oglądać dużo koszykówki, zwłaszcza Euroligi. Choć stoimy po dwóch stronach barykady – trener David kibicuje Barcelonie, a ja od zawsze kibicowałem Realowi (śmiech). Choć w Wałbrzychu pracowałem z trenerem Grudniewskim, który także miał nowoczesne podejście, jeździł na trenerskie kliniki do Walencji. Tak że z hiszpańską szkołą już się wcześniej poniekąd spotkałem.
Jesteś w ciekawym momencie kariery. Z jednej strony jesteś graczem doświadczonym, z drugiej – nie odcinasz kuponów, nie kończysz kariery. Jest coś nad czym pracujesz, co chcesz poprawić?
– Tak, i jest to… głowa. Odpukać – nic mnie nie boli, nie mam problemów zdrowotnych, mam siłę i wciąż duży koszykarski głód. Pracuję nad podejściem mentalnym, które pomoże mi choćby lepiej wykonywać rzuty wolne.
Pełna zgoda – nie zamierzam kończyć z koszykówką, bo wciąż sprawia mi ona mnóstwo radości. I choć jestem w I lidze postrzegany jako center starej szkoły, który gra bliżej kosza, to nie zamierzam się szufladkować.
Nowocześni środkowi chętnie rzucają za trzy. Nie kusi Cię, by czasem spróbować?
– I ja też lubię czasem trafić trójkę! Choć z drugiej strony – kiedy widzę, że na pozycję wychodzi Przemek Kuźkow, to co by się nie działo, wolę odegrać piłkę do niego (śmiech). W tym sezonie jest topowym strzelcem w całej lidze.
Na koniec chcieliśmy Cię spytać o… pierwszego idola.
– Trudne pytanie! Kiedy byłem nastolatkiem, dostęp do Euroligi był mniejszy, więc oglądałem więcej NBA. I siłą rzeczy kibicowałem Lakersom – Kobemu i Shaqowi. Dziś nie mam idola, ale Nikola Jokić to ktoś, kto zmienia tę dyscyplinę sportu – uwielbiam oglądać go w akcji.
Myślisz jeszcze o ekstraklasie?
W tej chwili nie. Te drzwi może jeszcze się nie zatrzasnęły, ale na pewno są przymknięte. Nie wiem, czy byłbym w stanie dołączyć do zespołu PLK, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak mało minut dostają na mojej pozycji Polacy. Łatwiej byłoby trafić do Orlen Basket Ligi, awansując z I ligi.
Czyli z Polonią.
– To byłby piękny scenariusz.