Andrzej Kierlewicz: między katem a przyjacielem [CZTERY KWARTY Z…]

1 rok temu | 29.04.2022, 11:00
Andrzej Kierlewicz: między katem a przyjacielem [CZTERY KWARTY Z…]

– Koszykówka pozwoliła mi zawiązać przyjaźnie, które przetrwały do dziś. A to – oprócz samej gry – jest najważniejsze. Że możesz polegać na ludziach, z którymi się wychowałeś – mówi trener Polonii Andrzej Kierlewicz.

W jaki sposób wygrywa się sezon zasadniczy, mając na koncie 28 zwycięstw i ani jednej porażki?

Andrzej Kierlewicz: Wielu naszych koszykarzy grało w przeszłości w ekstraklasie, w I lidze. Czuli, że tylko dzięki samemu talentowi byliby w stanie przeskoczyć II ligę bez jednego fałszywego kroku. To fajne podejście, ale wystarcza na jeden mecz.

Dlaczego?

– Wiem, jak wygląda rywalizacja na tym poziomie. W sierpniu, kiedy zaczynaliśmy pracę, od razu wytłumaczyłem chłopakom, że w II lidze w koszykówkę grać będziemy rzadko. Albo wcale, szczególnie w sezonie zasadniczym.

I miałem rację. W koszykówkę pograliśmy z czterema-pięcioma drużynami. Takimi z ułożoną obroną, organizacją w ataku, inteligentnymi zawodnikami. Reszta ligi wychodziła na parkiet, by pograć z nami na – powiedzmy – nieco innych zasadach.

Co to znaczy?

– W ich koszykówce próżno było szukać zagrywek, finezji. Biegali, bili się, czasem agresywnie. Chcieli nas ograć wszystkimi sposobami – nie zawsze czystymi. Nie mam z tym problemu. Ale na pewno nie można powiedzieć, że grali w koszykówkę. Nam trudno było się na taki sposób rywalizacji przestawić.

Świadomość, że nie będzie łatwo, przyszła już w okresie przygotowawczym. Grając w pełnym składzie, przegraliśmy na turnieju w Łowiczu z ŁKS. W czwartej kwarcie za faule spadł Patryk Gospodarek. Ostatnie sekundy graliśmy do jednego posiadania: my, już bez rozgrywającego, nie trafiliśmy, oni trafili. I wygrali dwoma. Wtedy kilku moim graczom zapaliła się lampka. Dotarło do nich, że ten mocny ŁKS to nasza grupa, że za chwilę spotkamy się z łodzianami w sezonie. I że same umiejętności mogą nie wystarczyć. Cieszę się, że moi gracze poszli za tą myślą. Jestem z tego dumny.

Z czego jeszcze?

– Z tego, jaką grupę – pod względem ludzkim – stworzyliśmy. Pewnie z błędami, ale to naturalne. Nie da się w stu procentach zbudować drużyny idealnej od zera.

Taki ŁKS – grają tym samym składem od trzech-czterech lat, co rok dobierają dwóch nowych graczy. To ideał. A my po raz pierwszy spotkaliśmy się w sierpniu. Oczywiście – zawodnicy znali mnie, a ja ich. Nie tworzyliśmy wcześniej drużyny. Ale udało nam się ją zbudować.

Do tego jeszcze wrócimy. A tymczasem: czy zdarza się panu oglądać koszykówkę dla przyjemności?

– Zawsze! Oczywiście: kiedy przygotowuję się do meczu, analizuję grę rywala, odtwarzam kilka spotkań naraz, to jest to zupełnie inne oglądanie. To żmudna robota, ciągłe przewijanie, przyglądanie się drobiazgom, wyciąganie wniosków. Ale zawsze mam z tego frajdę.

Nawet trochę się wkurzyłem, bo rozmawiamy w czasie meczu Legii, na który mocno się nastawiłem.

Bierzemy winę na siebie.

– Trudno, obejrzę z odtworzenia... A mówiąc już na poważnie, to oglądam nie tylko dużo koszykówki, ale i piłkę nożną i siatkówkę, a przede wszystkim dwie dyscypliny pokrewne do kosza, z których sporo czerpię – piłkę ręczną i rugby.

Co można przenieść z nich do koszykówki?

– Z ręcznej – proste, ale skuteczne rozwiązania w szybkim ataku. Z rugby – zespołowość, charakter. Myślę, że gdyby nie koszykówka, postawiłbym na rugby. Zresztą, kiedy przed laty przychodziłem na AWF, dostałem nawet pewną propozycję…

Aby zostać rugbystą?

– Miałem 21 lat i byłem na rozdrożu, zastanawiałem się nad przyszłością. Wtedy mój trener z technikum hutniczego powiedział: Jędrek, załatwię ci indeks na AWF bez egzaminów, tylko przenieś się do sekcji rugby. W dwa lata zrobimy z ciebie jednego z najlepszych graczy w kraju.

Odmówił pan i postawił na koszykówkę.

– Ale fascynacja została. To sport dla ludzi z mocnymi charakterami. Zawsze powtarzam moim zawodnikom: możesz mieć wielki talent, ale jeżeli nie masz zaciętości, pasji – to zostaniesz z niczym.

Sporo widział pan w koszykówce takich nastoletnich gwiazd, o których dzisiaj nikt już nie pamięta?

– Bardzo. Wystarczy spojrzeć na nasze podwórko.

To kto przychodzi panu do głowy jako pierwszy?

– Maciej Bender, który – moim zdaniem – mógłby dziś grać na poziomie reprezentacji Polski. Tak, jak Marcel Ponitka. To byli najbardziej utalentowani gracze z rocznika 97. Ale Maćka dzisiaj nie ma. Dlaczego? Może kontuzje, może to, że nie za bardzo wiedział, czy chce grać w koszykówkę, nie miał tyle pasji, by odbudowywać się po urazach. To dość typowe, że najbardziej utalentowani gracze, którym z początku wszystko przychodzi z łatwością, mają kłopot, by wzniecić w sobie ogień, kiedy trzeba ruszyć do ciężkiej pracy.

Co w takiej sytuacji może zrobić trener?  

– Niewiele. Na charakter, czyli to, co masz w sobie, nie da się wpłynąć tłumaczeniami, rozmową, zwłaszcza gdy mówimy o dorosłych ludziach. Co innego, gdy pracujesz z 10-letnim zawodnikiem, którego możesz kształtować jakby był z gliny, a co innego, gdy spotykasz się z graczem 18- czy 19-letnim. To tak, jakbyś musiał tresować tygrysa. Może się uda, ale to będzie ostra, nierówna walka.

A przykład gracza, któremu brakowało iskry bożej, ale zaszedł na szczyt dzięki ciężkiej pracy?

– Mateusz Ponitka.

Odpowiedział pan bez zastanowienia.

– Według mnie chłopców o podobnych możliwościach motorycznych było w jego roczniku wielu, ale on dodatkowo poparł możliwości pracą i mentalnym zorientowaniem na cel. Mateusza kojarzę mniej więcej od 16. roku życia. W tym czasie był uznawany za gracza, który ma możliwości, a dzięki tytanicznej pracy, którą włożył, wszedł na poziom gracza euroligowego, najlepszego koszykarza w reprezentacji Polski. I chyba nikt wtedy się tego nie spodziewał. Łącznie ze mną.

Talent, ciężka praca. Coś jeszcze?

– Wizja. Nie znamy się aż tak dobrze, ale wydaje mi się, że Mateusz w wieku 16 lat doskonale wiedział, co chce osiągnąć i do którego miejsca dojść. I to, gdzie dziś jest, wynika właśnie z tego rozpisanego przez niego scenariusza. Tego się nie da nikogo nauczyć, to trzeba mieć w sobie.

Andrzej Kierlewicz z nagrodą dla najlepszego trenera grupy B 2. ligi w sezonie 2021/22

Porozmawiajmy o tym, jaką drużynę udało się w Polonii zbudować. Czy był ktoś, kogo odrzuciliście, jednocześnie plując sobie w brodę, bo to koszykarz najwyższej próby, ale niepasujący do wizji?

– Wydaje mi się, że nie. Z prostego powodu – bo nawet bym o nim nie pomyślał. I i II ligę znam nie tylko pod kątem umiejętności poszczególnych graczy, ale też ich mentalności, podejścia do zawodu. A to było kluczowe przy budowie drużyny, którą – razem z Tomkiem Jaremkiewiczem – stworzyliśmy.

Nie było ani jednej pomyłki?

– Jedyną osobą, która w zespole nie zafunkcjonowała, jest Hubert Stopierzyński. Jest w tym trochę mojej winy. Czuję, że nie wspierałem go na tyle, by poczuł się częścią zespołu. Powinienem okazać mu więcej serca i próbować lepiej wkomponować w zespół, ale taki mam styl pracy: nie chcę graczy zagłaskiwać, buduję z nimi chłodne relacje.

Zawodnicy mówią, że to typ relacji ojcowskiej – z jednej strony szorstka, z drugiej opiekuńcza.

– Uważam, że tak powinna właśnie wyglądać. Jesteśmy ze sobą dziewięć miesięcy w roku, widzimy się codziennie po dwie, dwie i pół godziny, czasem dłużej. Siłą rzeczy musimy się dogadywać, ale jeśli chodzi o trening, zagadnienia koszykarskie to dużego pola dyskusji ze mną nie ma.

Zawsze tak było?

– Zmieniam się. To pole jest nieco większe od czasów, gdy byłem młodym trenerem i zaczynałem pracę z młodzieżą w Polonii. Wtedy wydawało mi się, że zawodnicy w ogóle nie powinni mieć swojego zdania, szczególnie młodzi, i powinni wykonywać tylko to, co zaplanowałem.

Ale dojrzewam. Szczególnie praca w Pruszkowie ze Zniczem nauczyła mnie, by częściej słuchać graczy. Ale to nie znaczy, że mają na mnie wpływ. Możemy rozmawiać o koszykówce, treningu, ale nigdy nie będzie tak, że to zawodnicy będą mówić, wedle jakiej taktyki będziemy grać. Do tego nie dopuszczę.

I dlatego zawodnicy mają prawo uważać, że to szorstka relacja. Zawsze wymagałem mnóstwa pracy, a teraz w Polonii wymagam jeszcze więcej. A to dlatego, że są w zespole gracze na tyle utalentowani, że mogą sądzić, iż przyjdą na zajęcia, porzucają, popykają między sobą, a potem wyjdą na parkiet i opierniczą każdego w tej lidze.

Żeby pozbyć się tej myśli, harujemy dwa razy mocniej. Po to, by na meczu było nam łatwiej. Nasze środowo-czwartkowe treningi wyglądały ciężej, niż 80 proc. weekendowych meczów w lidze.

Po to zatrudnił pan w zespole tylu weteranów? Aby przekazali tę wiedzę młodszym zawodnikom?

– Układ ról w zespole seniorskim musi być zachowany, każdy powinien znać swoje miejsce. Z Marcinem i Adamem dużo rozmawiamy – o koncepcji gry, taktyce, ich roli w zespole. Dostali spore pole, by uczyć koszykówki młodych graczy, by pomóc im wejść na wyższy poziom.

Ale rozmawiam też z młodszymi graczami, by zrozumieli, jaką dostali szansę. Mając w zespole Marcina, Adama, czy Patryka Pełkę, Michała Wojtyńskiego i Patryka Gospodarka, powinni siedzieć z otwartą buzią i zapisywać to, co mówią starsi, jak się zachowują na parkiecie.

Ja ich nie nauczę tego, jak wychodzi na pozycję Marcin Dutkiewicz. Nie pokażę tempa, przytrzymania rywala, ułożenia ciała przy rzucie. Patrzcie, obserwujcie. Jak będziecie próbowali to powtarzać, to po roku macie taki bagaż doświadczeń, jak żaden z waszych rówieśników.

A po treningu?

– To moment, kiedy emocje opadają. Oczywiście, nie wychodzę z roli trenera, bo jestem nim zawsze, granica musi być zachowania. Ale już nie jesteśmy wobec siebie szorstcy, opryskliwi. Możemy pogadać o życiu, polityce, pożartować.

Czyli Andrzej Kierlewicz to nie kat, jak Hubert Wagner, ale też nie brat łata.

– Ktoś pomiędzy. Dużo wymagam na treningach i meczach, ale poza boiskiem pozwalam na wiele. I nigdy nie powiem, że koszykówka powinna być całym życiem. Dla mnie i dla mojej rodziny – jest. U mnie w domu nie ma innych tematów. Ale staram się rozumieć, że rodziny moich graczy żyją inaczej.

Mam szczęście, że moja żona też jest zakochana w koszykówce i wspiera mnie w tym, co robię. Ale patrząc na zawodników, wiele z ich partnerek nie interesuje się koszykówką. I mają do tego prawo.

Znalazł pan żonę idealną.

– Poznaliśmy się na AWF, moja przyszła żona studiowała rehabilitację. Ja wtedy jeszcze grałem w kosza, ale mówiłem jej, w jakim kierunku chcę podążać. Myślę, że wiedziała, na co się pisze (śmiech).

Poznaliście się państwo w auli, na korytarzu, w bibliotece?

– Gdzie tam! W „Relaksie”…

Czyli popularnym klubie studenckim przy Marymonckiej.

– Będąc już całkowicie poważnym, to uważam, że jej obecność bardzo pomogła mi, gdy dopiero zaczynałem pracę trenerską. Zarobki początkującego szkoleniowca są niewielkie, albo wprost: bardzo marne. Pamiętam, że kiedy przyszedłem do domu z pierwszą wypłatą jako nauczyciel i trener młodzieżowy, to nie były to fajne środki do życia. Po prostu: brakowało. Ale moja żona miała już wtedy dobrą pracę, dzięki czemu było nam lżej, a ja mogłem rozwijać swoją pasję.

Zmieniając nieco temat: czy to faux pas zapytać trenera o idola?

– Nie, czemu? Nie patrzyłbym na to w ten sposób. Ja mam takiego idola, jeśli chodzi o zachowanie.

Kto to taki?

– Željko Obradović [legendarny serbski trener, dziś pracujący w Partizanie Belgrad – red.]. To najwyższa półka. Prowadzi zespoły twardą ręką, ma duże oczekiwania wobec graczy, ale i wobec siebie. Natomiast nie wiem, jakim człowiekiem jest prywatnie.

Wygląda na furiata. 

– Myślę, że to poza.

Element gry?

– I to spory. Rozróżniam już nawet barwy jego twarzy. Czasami jest ona bardzo spokojna. Ale kiedy się zdenerwuje, robi się natychmiast cały czerwony, spuchnięty. Ale myślę, że on to kontroluje, gra emocjami – kibiców, sędziów, koszykarzy. Na tym polega też praca trenera.

Od kogo pan jeszcze czerpał?

– Od Wojtka Kamińskiego [dziś trenera Legii, w przeszłości szkoleniowca Polonii, u którego Kierlewicz pełnił rolę asystenta – red.]. Jeżeli chodzi o selekcję zawodników do zespołu, w zasadzie w ogóle się nie myli. Albo bardzo rzadko. Nauczyłem się od niego seniorskiego podchodzenia do zespołu. Wywodziłem się z pracy z młodzieżą, Wojtek nauczył mnie, jak obcować z seniorami. Bezcenna lekcja.

Ale to Mantas Cesnauskis zdobył tytuł trenera roku w Energa Basket Lidze.

– Jest mistrzem, jeśli chodzi o kwestie taktyczne – pod względem i ataku, i obrony. Widać, że dobrze dobiera zawodników, którzy rozumieją jego filozofię gry, a koszykarzom, którzy jej nie wyznają – jakby nie byli dobrzy – dziękuje. Jak Adrianowi Kordalskiemu.

Ale czerpałem też od trenerów, jeszcze będąc zawodnikiem. Spotykałem wielu takich, dzięki którym wiedziałem, jak się zachowywać, ale też czego nie robić za nic na świecie, czego unikać.

Na przykład?

– Dziś wiem, że ich zachowania przed laty były nie ok. Poza schematem koszykarskim. Mnie się to nie podobało już wtedy, czułem, że to wykracza poza sport. Nie wchodząc w szczegóły – dziś wyciągam lekcję i nie powielam ich błędów.

Jest taki element, który byłby dziś uznany za kontrowersyjny, ale przynosił pozytywny skutek?

– Oczywiście. Choćby konflikt kontrolowany. W książce „Kat” Grzegorza Wagnera i Krzysztofa Mecnera autorzy opisują, jak trener reprezentacji siatkarzy wkładał dwa kije w mrowisko. I rozgrywał konflikt kontrolowany. Trener Wagner, widząc, że drużyna funkcjonuje za dobrze, chciał wywołać w niej konflikt, zasiać ferment. I to robił. To odważne, nie wiem, czy sam bym się na to zdecydował.

W Polonii by to przeszło?

– Z uśmiechem możemy napisać, że jeśli chciałbym taki konflikt wywołać, to przed play-off, gdy mieliśmy bilans 28-0, a atmosfera była kapitalna. Idąc za retoryką trenera Wagnera, szło nam za dobrze. I trzeba było zrobić coś, by złamać tę przestrzeń bezpieczeństwa, zaburzyć ją, by zawodnicy poczuli się trochę gorzej i aby zapaliła im się czerwona lampka, że trzeba na nowo się skoncentrować.

Obecny nurt w psychologii mówi, że to właśnie w strefie komfortu odnosi się największe sukcesy.

– Bo społeczeństwo jest inne. W czasach, kiedy grałem w koszykówkę, młodzi ludzie funkcjonowali na podwórku, boisku, w szkole z rówieśnikami. Byli częścią grupy. To była ich strefa komfortu. Jednostek pozbawionych tego statusu, wyrzuconych poza środowisko, była garstka. Zupełnie inaczej, niż dziś, gdy to osób wyrzuconych, pozbawionych miejsca w pewnej społeczności jest pewnie z 80 proc.

Dziś wszyscy chcą czuć się bezpiecznie. Czy to dobre? Nie powiedziałbym. Jaki jesteś w stanie wykonać postęp, jeśli masz doskonale przejrzaną strefę komfortu, jeśli jest ci dobrze, wygodnie?

Andrzej Kierlewicz podczas meczu z Basket Hills Bielsko-Biała

Ilu było jednak graczy, którzy w latach 90. mieli talent, predyspozycje, ale odpadli przez ciągłe wystawianie na próbę, radykalne metody trenerskie? Dziś mówimy o WWO – osobach o wysokiej wrażliwości.

–. Czasem słucham na Youtube „Strefę Chanasa”, czyli rozmów Kamila Chanasa. Tam Radek Hyży zirytował się na stwierdzenie „a za naszych czasów…”. Mam takie samo zdanie jak on – „naszych czasów” już dawno nie ma, a przede wszystkim nie ma sensu i potrzeby odnosić się do tego, co było 25 lat temu. Liczy się to, co dziś.

Faktem jest jednak, że kiedy lata temu Adam Latos robił nabór do Polonii, to przychodziło 50 dzieci. Trener mógł wtedy wyselekcjonować 25 najzdolniejszych. Z czasem część odpadała, a zostawali ci, którzy wytrzymywali próbę charakteru.

A dziś? Jeśli przyjdzie do grupy 12 dzieci, to nie ma mowy o selekcji, musimy przyjąć wszystkich, by w ogóle stworzyć drużynę. I ta grupa od razu jest w strefie komfortu. Trenerzy to wiedzą. I czują, że jeśli będą wymagać od pierwszych zajęć, to za chwilę nie będą mieli grupy. I środków do życia.

Dlatego uważam, że w sporcie trzeba wychodzić ze strefy komfortu – by coś zmienić, by się rozwijać. Jak nie byłoby dobrze, nie da się pracować w jednym klubie całe życie. Jestem tego przykładem.

Mówi pan o odejściu z Pruszkowa?

– Po trzech latach w barwach Znicza uznałem, że z jakąkolwiek grupą ludzi bym tam nie pracował, to nie jestem w stanie zrobić kroku naprzód. Jako trener potrzebowałem zmiany.

Zmiany hali, ludzi, barw, miasta?

– Otoczenia. Gdybym nie miał innych propozycji, to zapewne bym został – czułem się w Pruszkowie świetnie, z każdym się dogadywałem, wydaje mi się, że dobrze sądzono o mojej pracy. Ale potrzebowałem zmiany, impulsu.

Z jednej strony drużyna I-ligowa, ale broniąca się przed spadkiem i bez wielkich oczekiwań, presji. Z drugiej – II-ligowa Polonia, której presja towarzyszyła, zanim koszykarze w ogóle wyszli na parkiet. Co jest trudniejszym wyzwaniem?

– W Pruszkowie czułem odpowiedzialność za losy całego klubu, jego pracowników. Miałem świadomość, że gdybyśmy spadli z I ligi, to w Pruszkowie zespół może przestać istnieć.

W Polonii dostałem jeszcze inny bodziec: fantastyczną drużynę, ale z dopiskiem, że ciśnienie na awans jest ogromne. Ludzie mówiliby: to Kierlewicz dostał TAKĄ drużynę i nie awansował? Coś musi być z nim nie tak. Ciężar gatunkowy też jest tutaj ogromny.

W serialu o dynastii Los Angeles Lakers podobny dylemat miał Jerry West. Był trenerem „Jeziorowców” przez lata, ale kiedy w końcu dostał to, czego pragnął, czyli gwiazdy i nielimitowany budżet, zrezygnował. Panicznie bał się niepowodzenia. Pan także otrzymał – zachowując wszelkie proporcje – „dream team”, ale przy okazji miał pan przed tym sezonem sporo do stracenia.

– Myślę, że mam dużo więcej do stracenia, niż z Pruszkowem. W Polonii wszyscy mówią: awansujesz, musisz, inaczej to będzie porażka. Nakładamy na siebie presję. Muszę ją wytrzymać i zaadaptować zespołowi.

Pamiętam, jak jeszcze ze Zniczem pojechaliśmy do Wrocławia na memoriał im. Adama Wójcika. I mierzyliśmy się ze Śląskiem, który był faworytem I ligi. Jego ówczesny trener Radek Hyży wyszedł na środek parkietu i powiedział do mikrofonu: ten zespół awansuje do ekstraklasy, i ja to gwarantuję!

Jako trener zespołu, który miał bronić się przed spadkiem, zrobiłem wielkie oczy. Wow! Co za Gość! Chciałbym kiedyś powiedzieć, że mam taką drużynę, która awansuje szczebel wyżej. Walka o najwyższe cele zawsze była moim marzeniem.

Zdaje się, że Śląsk wówczas nie awansował…

– A Radek naraził się na komentarze wszystkich tych, którzy zapamiętali jego słowa. Ilu jest takich, którzy powiedzą: facet miał jaja, powiedział to, co powiedział, nie wyszło, okej, trzeba żyć dalej. A ilu takich, którzy wytkną go palcem i nazwą śmiesznym?

A cel w Polonii jest jasny – awans.

– Dlatego swoim zawodnikom w trakcie sezonu tłumaczyłem, by nie skupiali się tylko na końcowym celu, by awans nie był ich codzienną obsesją. Żebyśmy szli krok po kroku, tydzień po tygodniu, odhaczali cele po drodze na szczyt. I wyznaczaliśmy je, zostawiając potem za sobą.

Na przykład?

– Choćby wygranie wszystkich meczów w sezonie zasadniczym. Wiadomo, że nic by się nie stało, gdybyśmy przegrali mecz lub dwa. Sezon jest długi, zdarzają się kontuzje, słabsze dni. Ale my nie przegraliśmy. Zrealizowaliśmy cel. Ale przed play-off odcięliśmy się od tego, wyznaczyliśmy kolejny.

Zawodnicy na początku tego nie czuli. Widać to było w pierwszej serii z Legią, która weszła do play-off z ósmego miejsca. A pierwszą połowę pierwszego meczu grała z nami jak równy z równym. Gdyby to się wydarzyło kilka lat wcześniej, w szatni pewnie wydarłbym się tak, że połowa młodych graczy spadłaby z ławek. Tym razem było inaczej – porozmawialiśmy o koszykówce. O filozofii gry.

Andrzej Kierlewicz i Marcin Wieluński podczas meczu z Dijo Polkąty Maximusem Kąty Wrocławskie

Poskutkowało.

– Z tego się cieszę najbardziej – drużyna zareagowała! Ktoś powie, że blamaż, że Legia nas obnażyła. A ja wtedy odpowiem, że trzecią kwartę wygraliśmy do zera. A to się w koszykówce na niemal żadnym seniorskim poziomie po prostu nie zdarza.

Czy w zawodzie trenera można się z kimś przyjaźnić?

– Oczywiście, jestem tego przykładem.

W różne miejsca rzucał was los, ale pan i trener Piotr Bakun trzymacie się razem od zawsze.

– Gdybym miał określić to w jednym zdaniu: niezależnie od tego, w jakim miejscu będziemy, z jakimi klubami będziemy pracować i czy przyjdzie nam między sobą rywalizować, naszej przyjaźni nic nie zburzy. Nic nie jest w stanie jej zachwiać. Dlaczego? Po prostu: bo sobie ufamy.

Macie podobne charaktery?

– Odwrotnie: różnimy się niemal wszystkim. Piotrek jest trenerem wybuchowym, impulsywnym, takim w stylu Obradovicia. Ja należę do tych spokojnych, ale mam też opinię trenera niedostępnego, gburowatego. Ale obaj nad sobą pracujemy, dojrzewamy, na przestrzeni lat się zmieniamy.

Od kiedy się znacie?

– Od czasów studenckich, graliśmy razem w AZS. Tam się narodziły wszystkie moje przyjaźnie, które przetrwały do dziś. A to – oprócz koszykówki – jest najważniejsze. Że możesz polegać na ludziach, z którymi się wychowałeś. Nie ma piękniejszego uczucia.

Brzmi to – bez ironii – niezwykle krzepiąco.

– Nie opowiadam banialuk. Piotrek był w różnych środowiskach: w Legii, Dzikach, teraz jest w Turze. Mniej więcej od dziesięciu lat ciągle ze sobą rywalizujemy. A to pierwszy stopień do tego, by mieć ze sobą kosę. Ale rywalizacja na boisku to jedno, a przyjaźń – drugie.

Teraz, kiedy Piotrek pracuje w Bielsku, jest o to trudniej, ale kiedyś po każdym meczu naszych drużyn spotykaliśmy się, by porozmawiać – przy odrobinie dobrego alkoholu, to naturalne wśród braci trenerskiej – o koszykówce, naszych problemach, rozterkach.

Kto jeszcze zasiadał przy stole?

– Kolejny mój przyjaciel, czyli Maciej Gordon [trener żeńskiej sekcji Polonii – red.]. Piotrek i Maciek oraz Daniel Ambroziak, także z AZS, i Maciej Dąbrowski to ludzie, na których zawsze mogę liczyć. Niezależnie od tego, czy będę potrzebował pomocy jako trener i człowiek – oni przy mnie będą.

Czyli jeśli zadzwoniłby pan w środku nocy do któregoś z nich i powiedział, że ma pan kłopoty, oni bez zadawania zbędnych pytań wsiądą do auta i przyjadą na ratunek?

– Każdy z nich odebrałby ode mnie telefon i przyjechał na pomoc. Zresztą ja zrobiłbym tak samo. To największe, co osiągnąłem w swojej karierze zawodowej. Przyjaźń.

Wzruszył się pan.

– Mam wrażenie, że dzisiejsze pokolenie tego nie docenia. Choć w Pruszkowie trafiłem na drużynę, która autentycznie się lubiła. I na parkiecie, i poza nim. I po meczach się spotykała, może nawet przy wódce. Może tak. Ale ja wiem, że to zaprocentuje – za parę lat, gdy znów się spotkają w tym gronie.

Uważam, że to lepsze i fajniejsze niż drużyny, które po gwizdku kończącym trening czy mecz rzucają tylko szybkie „cześć” i rozjeżdżają się do domów. Każdy w swoją stronę. Nikt nic o sobie nie wie – kto ma rodzinę, kto ma jakie kłopoty, z czym się zmaga. To nie buduje chemii w zespole.

W Polonii, mimo że to nowy, a przy okazji dorosły zespół, ta chemia się buduje. Chciałbym, aby to wytrzymało, trwało jak najdłużej.

Jeśli drużynie nie idzie, to na jakim polu może się ona odbudować? Jeżeli nie odbuduje się na niwie koleżeńskiej, jeśli zawodnicy nie usiądą, nie napiją się, nie pokłócą, nie wygarną sobie kilku spraw, to marazm sportowy będzie się pogłębiał. Jeśli spotkają się, pogadają ze sobą, to jest szansa, że wyjdą z kryzysu z podniesioną głową – jako zespół.

Zawsze podziwiałem Jurka Szambelana [trenera reprezentacji Polski do lat 17, która w 2010 r. zdobyła wicemistrzostwo świata – red.]. Po przegranym meczu pytał mnie ślęczącego nad papierami: nad czym tak siedzisz? A ja szukałem momentu, w którym popełniłem błąd. W zamian słyszałem: nie znajdziesz. No, chyba że posiedzisz dwie-trzy noce, to czegoś się dogrzebiesz. Tylko po co? Tłumaczyłem, że chcę coś zmienić, ulepszyć. A on pytał: co chcesz zmienić – wszystko? Bo wszystko poszło źle. A ty masz tylko jeden dzień do kolejnego meczu. Jurek tłumaczył, że to droga donikąd. Że trzeba się odciąć, dać odetchnąć chłopakom, pozwolić złapać dystans. Oni sami czują, co poszło źle.

Dziś, jako leciwy trener, sam staram się myśleć i funkcjonować podobnie.

Nie taki leciwy, ledwie po czterdziestce.

– Na pewno mam coś jeszcze do pokazania.

Na koniec o jeszcze jednej relacji, z synem. Nie bał się pan pracy w jednym zespole z Michałem?

– To temat na kilka godzin! (śmiech). Ale starając się możliwie jak najkrócej: razem z Michałem przeszliśmy długą drogę – od sporów, przez szorstką przyjaźń, przekomarzając się, kto ma rację, do przyjacielskich relacji. A to droga jak od zera do milionera.

Od zawsze powtarzałem: nie chcę pracować z moim synem w jednym zespole. Uważam, że to duży błąd, jeśli ojciec pracuje z synem jako zawodnikiem. A my w sumie przepracowaliśmy pięć lat – najpierw dwa lata w Polonii, a potem trzy lata w Pruszkowie.

Straciliśmy na to dużo czasu, ale w końcu doszliśmy do momentu, w którym – tak, jak na początku, gdy Michał zaczynał grać w koszykówkę – czerpiemy przyjemność z naszej relacji. Michał gra dziś w Starogardzie. Uważam, że to było dla nas trudne…

Rozstanie?

– Nie, wspólne funkcjonowanie.

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że jako trener zawsze chciałbym mieć w zespole takiego zawodnika, jak Michał. O takiej mądrości, podejściu do koszykówki i parametrach – bo Michał może występować na kilku pozycjach, jest na to przygotowany. Jeśli prowadziłbym zespół I-ligowy, zawsze chciałbym takiego gracza u siebie mieć. Bez względu na to, czy byłaby to drużyna walcząca o awans, czy o utrzymanie. Bo gracz takiego pokroju daje komfort w ustawieniu zespołu. To zawodnik, z którym dobrze się pracuje, bo on po prostu kocha koszykówkę.

Z takim zawodnikiem – zawsze. Ale czy z synem? To trudne pytanie. Nie zawsze się zgadzaliśmy, mieliśmy trudne okresy w relacji zawodnik – trener, bo w domu staraliśmy się nie rozmawiać o sprawach drużyny.

Może dlatego było mu trudno? Nie mógł wrócić do domu i ponarzekać się na trenera. Myśmy o drużynie nie rozmawiali w ogóle. To była nasza zasada: dlaczego miałbym rozmawiać o drużynie z nim, skoro nie rozmawiam z innymi członkami zespołu?

Michał nie był na preferencyjnych warunkach. Przeciwnie. Oczekiwałem od niego więcej, niż od innych zawodników. Nieraz się o to spieraliśmy, Michał pytał dlaczego tak robię. Wtedy nie umiałem znaleźć odpowiedzi. A dziś już ją znam: żeby nigdy nikt mi nie zarzucił, że faworyzuję swoje dziecko.

Udostępnij
 

Sponsorzy i Partnerzy

SPONSORZY / PARTNERZY GENERALNI
KUSTOSZ / PARTNER TRADYCJI KLUBOWEJ
SPONSORZY / PARTNERZY SEKCJI
PATRONI KOSZYKÓWKI POLONII WARSZAWA
PARTNER MEDYCZNY
PARTNERZY WSPIERAJĄCY