Adrian Kordalski: Tęskniłem za rodzinnymi stronami [CZTERY KWARTY Z…]

1 dzień temu | 18.09.2024, 14:13
Adrian Kordalski: Tęskniłem za rodzinnymi stronami [CZTERY KWARTY Z…]


– Pieniądze nie są najważniejsze. Najważniejsze to być szczęśliwym. A dla mnie szczęście to gra w koszykówkę – mówi Adrian Kordalski, nowy rozgrywający „Czarnych Koszul”. Zapraszamy do lektury kolejnego w nowym sezonie wywiadu z cyklu „Cztery kwarty z…”.

Na rozmowę z Adrianem Kordalskim – wychowankiem Polonii, który wrócił po latach do „Czarnych Koszul” – umówiliśmy się przy placu Unii, w godzinach szczytu. Co i rusz słychać policyjne syreny, trąbiące auta. Przestrzeń do rozmowy daje kawiarnia.

Liczyłeś, jak długo nie było Cię w Warszawie?

Adrian Kordalski: Policzmy… Trzy i pół roku spędziłem w Słupsku w barwach Czarnych, pół roku grałem z Zgorzelcu, kolejny rok był w Wałbrzychu, a ostatni sezon w Starogardzie Gdańskim. Czyli sześć lat. Sezonów w Zniczu Pruszków nie liczę, bo wtedy mieszkałem z rodzicami i tylko dojeżdżałem na treningi.

Wróciłeś, bo…

– Tęskniłem za rodzinnymi stronami. Choć z pewnością nie za korkami i ciągłym pośpiechem (śmiech).

Takie uroki życia w stolicy.

– Znam je doskonale, ale wychowałem się w innej części miasta, na Tarchominie. Tam zresztą – zanim dostaliśmy się z bratem do Polonii – trenowaliśmy w szkolnej drużynie. Można powiedzieć, że jestem wychowankiem Polonii, ale pierwsze koszykarskie kroki stawiałem już w podstawówce.  

To brat był tym, który zaraził Cię pasją do koszykówki?

– Nie, zaczęliśmy jednocześnie. Trenowałem z jego rocznikiem, czyli z chłopcami o rok starszymi. To była znakomita lekcja. Zawsze musiałem dać z siebie trochę więcej, żeby dorównać starszym i lepiej zbudowanym kolegom. Ja byłem mały i chudy jak słomka. Nadrabiałem więc szybkością i sprytem.

Który moment był dla Ciebie przełomowy? Kiedy zdecydowałeś, że koszykówka będzie Twoją pracą?

– Myślę, że to był czas w Pruszkowie. Na koszykówce zarabiałem wtedy grosze – starczało na bilety, żeby dojeżdżać na treningi. Gra w Zniczu miała być testem – czy sobie poradzę, czy będę grał w koszykówkę zawodowo. Jeśli okazałoby się, że nie jestem na tyle dobry, dałbym sobie spokój.

Zrezygnowałbyś z koszykówki?

– Zawsze taki byłem. Albo robię coś na sto procent, albo to zostawiam. Tak samo jest teraz. Wierzę, że stać mnie na grę na wysokim poziomie, na występy w ekstraklasie. Jeśli jednak miałbym grać w II czy III lidze i jednocześnie pracować, wolałbym odpuścić sobie grę i skupić się na pracy.

Osoby, z którymi o Tobie rozmawialiśmy, podkreślały Twoją ambicję. Że jak coś robisz, to na maksa. 

– Nie uznaję półśrodków. Albo coś robię na sto procent, albo w ogóle. W każdym klubie, w którym grałem, dawałem z siebie maksimum. Chciałem, żeby kibice, trenerzy i działacze zapamiętali mnie jako gościa, który wchodzi „all-in”, który jest skupiony na celu.

Trzeba się z tym urodzić?

– Nie umiem odpowiedzieć. Wielu starszych kolegów czy trenerów doradzało mi, że mam talent i powinienem się poświęcić koszykówce. Mógłbym wymienić wiele nazwisk, ale pierwszą osobą, która coś we mnie dostrzegła, zobaczyła we mnie potencjał, był trener Adam Latos.

Co to było konkretnie?

– Na pewno nie zaimponowałem mu warunkami fizycznymi, na początku odstawałem posturą. Ale myślę, że zwrócił uwagę na mój spryt, inteligencję boiskową. I trener Latos, i kolejni trenerzy podkreślali, że wyróżnia mnie umiejętność przewidywania tego, co za chwilę wydarzy się na boisku.

Wróćmy do chwili, gdy zastanawiałeś się nad swoją przyszłością. Odszedłeś z Polonii do Znicza i…

– Pierwszy sezon był na przetarcie. Grałem średnio po kilkanaście minut, ale zajęliśmy wysokie, czwarte miejsce na koniec sezonu zasadniczego. Wtedy stwierdziłem: może to jednak jest to? Było mi tym łatwiej, iż trener Marek Zapałowski od początku mi ufał, coś we mnie dostrzegł.

W drugim sezonie zrobiłem duży przeskok, grałem już po 30 minut w każdym meczu, czułem, że zaczynam lepiej rozumieć koszykówkę, że idzie to w dobrym kierunku. Zresztą: w Pruszkowie sami mówią, że Znicz to znakomita trampolina, że warto się tam wypromować, odbić i polecieć w górę.

Znicz miał wtedy świetną ekipę graczy, którzy później zrobili kariery w ekstraklasie czy I lidze. W zespole był Filip Put, Damian Janiak, Dawid Słupiński, Mateusz Szwed, Patryk Przyborowski, Kamil Czosnowski, Damian Tokarski, Damian Cechniak, z którym dziś znów spotykam się w Polonii…

Mnie też się udało, wskoczyłem na tę falę. Gdyby nie Znicz, nie wiem, jak wyglądałaby moja kariera.

Jak wyglądał Twój letni transfer do Polonii?

– Rozmawialiśmy o tym w zasadzie od trzech lat, czyli od momentu reaktywacji koszykarskiej Polonii. Tomek Jaremkiewicz w każde lato dzwonił, przypominał się, żebym rozważył powrót do Warszawy.

To co stawało na przeszkodzie?

– Nigdy nie ukrywałem, że chcę grać w zespołach, które walczą o najwyższe cele. Polonia w tym sezonie zapewne nie będzie grać o medale, ale wszystko zmierza ku temu, że powstanie tu mocna drużyna, która w przyszłości będzie walczyć o awans do ekstraklasy. Taką mam nadzieję, z taką myślą tu trafiłem.

Nie ukrywam, że duże wrażenie zrobił na mnie nowy trener David Torrescusa. Zadzwonił do mnie w trakcie off-season, jeszcze zanim podjąłem decyzję o przyjściu do Polonii. Rozmawialiśmy na WhatsApp ponad godzinę, opowiedział o swoim pomyśle na zespół, o mojej roli. I… wygląda to ciekawie!

Rozmawialiśmy o Twoim koszykarskim IQ, ale nie ukrywajmy – lubisz też zrobić na parkiecie show.

– Miałem i mam szczęście grać w klubach, które mają oddanych kibiców. W Słupsku, Wałbrzychu czy w Starogardzie hale były zwykle wypełnione po brzegi. Fani nie przychodzili jak do teatru, by spędzić czas w ciszy, tylko oczekiwali show.

Ja nauczyłem się tego w Słupsku. Podpatrzyłem to u Amerykanów, którzy dołączyli do nas w ekstraklasie. Widziałem, jak przybijają piątki z kibicami, machają do nich, podbiegają, zachęcają do dopingu. To w teorii drobne i niezauważalne rzeczy, ale zarazem budujące więź ze społecznością.

Pamiętam, że obok ławki Czarnych siedziała grupka dzieciaków z rodzicami. Przybijałem z nimi piątki, zagadywałem. Ta grupka z każdym meczem się powiększała, bo dla dzieci to okazało się wielkim przeżyciem.

Przyznam szczerze – to byli dla mnie najważniejsi kibice. Sam mam w domu dwoje dzieci i wiem, że ich radość czy smutek są szczere, nieudawane. Kiedy więc widziałem chmarę dzieciaków, która z radością chodziła na nasze mecze, to była dla mnie najcenniejsza nagroda.

Dzieci musiały być też zafascynowane Twoimi włosami. Przez lata kolorowe włosy to był Twój atrybut.

– Zacząłem farbować włosy w Pruszkowie, a na dobre rozkręciłem się w Słupsku. I jak zobaczyłem, że na meczach dzieciaki mają – tak, jak ja – włosy pomalowane na czerwono, bardzo mnie to cieszyło. To budowało między nami fajną więź.

Moja żona kiedyś się ze mnie śmiała, że na parkiecie czasem „pajacuję” – że gdzieś wpadnę w kibiców, a oni mnie podnoszą, że wchodzę w interakcję z kibicami – ale zmieniła swoje postrzeganie. Zauważyła, że ludziom się to podoba.

Teraz widzę, że w Polonii trener też żyje meczem, wciąga kibiców w widowisko. Bardzo mnie to cieszy!

Ale z farbowania włosów zrezygnowałeś. Dlaczego?

– Już chyba z tego wyrosłem, wydoroślałem. Mam dwóch synów – trzyletniego Maksa i rocznego Nikodema. Nie chcę, żeby potem dzieci się śmiały, że ich tata miał pofarbowane włosy. Choć Maksowi bardzo się to podobało. Dużo już rozumie, chodzi z nami na mecze, próbuje rzucać piłką do kosza.

Przechodząc do koszykówki. Czy przygoda z Czarnymi to największa zadra w Twojej karierze?  Wywalczyłeś z zespołem awans do ekstraklasy, ale w połowie sezonu wróciłeś na zaplecze, do Turowa.

– To była piękna przygoda i – będąc szczerym – chętnie do Czarnych jeszcze bym kiedyś wrócił.

Dziś myślę, że to moje najlepsze trzy lata, jeśli chodzi o grę w koszykówkę. Wywalczyliśmy awans do ekstraklasy, a tam… Nie mogę mieć pretensji do trenera Mantasa Cesnauskisa, że nie dawał mi grać, skoro zajmowaliśmy pierwsze miejsce w tabeli i wszystko układało się perfekcyjnie.

Rozstanie było bolesne?

– Pamiętam, że dostałem propozycję od prezesa Michała Jankowskiego, żeby zostać, ale było jasne, że nie będę grał wiele. A nie jestem typem człowieka, który zostanie w klubie tylko dla pieniędzy. One nie są najważniejsze. Najważniejsze to być szczęśliwym. A dla mnie szczęście to gra w koszykówkę.

W moje miejsce do rotacji trafił Marcus Lewis i nie ma co ukrywać – trener Cesnauskis trafił idealnie, tak znakomitego gracza jeszcze wcześniej na własne oczy nie widziałem. Czarni skończyli sezon na czwartym miejscu, to był ogromny sukces.

A rozstaliśmy się w zgodzie. Niektórzy plotkują, że może był jakiś konflikt między mną a trenerem – nic takiego! Wręcz przeciwnie. Do dziś mogę zadzwonić do trenera Cesnauskisa z prośbą o radę czy pomoc.

Nie mam o rozstanie z Czarnymi do nikogo żalu. Dziś czuję do Słupska tylko wdzięczność. Poznałem w tam mnóstwo fantastycznych ludzi i przyjaciół, także spoza świata koszykówki. Można powiedzieć, że to mój drugi dom.

Czujesz się dziś graczem ekstraklasowym?

– Wiem, że dałbym radę, poradziłbym sobie. Gdybym został w Czarnych na kolejny sezon, to myślę, że byłbym graczem na 10-15 minut. Kiedy na treningach rywalizowaliśmy z Markiem Klassenem, nie odstawałem. Czasem górą był on, czasem ja, ale przepaści nie było. Zabrakło mi trochę szczęścia.

Miałem potem kilka ofert z ekstraklasy, ale za mniej satysfakcjonujące pieniądze. A mieliśmy już wtedy dzieci, musiałem troszczyć się o rodzinę. Mam swoje ambicje, ale to ona jest w tej chwili najważniejsza.

Kiedyś zresztą usłyszałem takie słowa: lepiej być kimś w I lidze, niż nikim w ekstraklasie. Moje nazwisko na najwyższym szczeblu znaczy dziś niewiele, za to na zapleczu mam już je wyrobione. Jeśli jednak nadarzy się okazja powrotu, spróbuję.

Może z Polonią?

– Plany są ambitne, rozpisane na kilka lat. Myślę, że jest na to szansa.

Pamiętam, jak zaczynałem interesować się koszykówką, chodząc na ekstraklasową Polonię. To był 2013 r. Na jej mecze przychodziło mnóstwo fanów, to była wtedy kapitalna drużyna. Zgoda – dziś w Orlen Basket Lidze grają i Legia, i Dziki, ale Warszawa jest na tyle dużym miastem, że pomieści i Polonię.

Musimy Cię jeszcze spytać o najważniejszą sprawę. Ponoć jesteś leworęczny, ale rzucasz prawą…

– Rozwiązanie zagadki jest proste: jestem oburęczny. Dużo rzeczy robię lewą ręką, mam ją bardziej stabilną. Chętnie używam jej też na parkiecie. Wielu trenerów, przeciwko którym grałem, kazało swoim obrońcom spychać mnie na lewą rękę, myśląc, że jestem praworęczny. A ja świetnie czuję się z piłką w lewej ręce. Dziwne, że nikt nigdy tego nie sprawdził podczas skautingu, ani o to nie spytał (śmiech).

Kończąc – masz piłkę w ręce i możesz oddać rzut decydujący o zwycięstwie. Rzucasz prawą czy lewą?

– Zależy jaki to byłby rzut. Jeśli wejście pod kosz, chyba jednak lewą. Ale z dystansu wybrałbym prawą.

Widziałem kiedyś taki obrazek – Kobe Bryant mający prawą rękę w gipsie i oddający rzut lewą ręką. Imponowało mi to. Kiedy sam miałem kontuzję prawego barku, rzucałem więc na treningach lewą. To moja tajna broń i as w rękawie!

Udostępnij
 

Sponsorzy i Partnerzy

SPONSORZY / PARTNERZY GENERALNI
KUSTOSZ / PARTNER TRADYCJI KLUBOWEJ
SPONSORZY / PARTNERZY SEKCJI
PATRONI KOSZYKÓWKI POLONII WARSZAWA
PARTNER MEDYCZNY
PARTNERZY WSPIERAJĄCY
5185944