Adam Linowski: Mam w sobie jeszcze spory głód koszykówki

2 lata temu | 03.12.2021, 06:22
Adam Linowski: Mam w sobie jeszcze spory głód koszykówki

Niedzielna rywalizacja z Legią to świetna okazja, by dłużej porozmawiać z Adamem Linowskim – byłym jej graczem, a dziś podstawowym koszykarzem zespołu Andrzeja Kierlewicza. Nie mogliśmy takiej okazji zmarnować. Zapraszamy do lektury!

– Odbudowa dawnej siły Polonii to super pomysł, chciałem być jej częścią. Za tym projektem stoją ludzie, którzy wspierali mnie, kiedy byłem początkującym koszykarzem. Ufam im – mówi jeden z najbardziej doświadczonych graczy Polonii Adam Linowski. Zapraszamy do lektury kolejnego wywiadu z cyklu „Cztery kwarty z…” – tym razem zapowiadającego niedzielne derby z II-ligowym zespołem Legii.

Jeżeli ktoś by spytał, czy czujesz się włocławianinem czy już warszawiakiem, co byś odpowiedział?

Adam Linowski: Urodziłem się pod Włocławkiem. Tam zrodziła się moja miłość do koszykówki, tam chodziłem do liceum. Mam do tego miasta sentyment, wciąż je lubię. Ale w stolicy mieszkam od lat – tu poznałem żonę, tu urodziły się moje dzieci. Śmiało mogę powiedzieć, że czuję się warszawiakiem.

Swoją drogą – jak się poznaliście?

– Poznaliśmy się w sylwestra na domówce u Kamila Pietrasa, graliśmy wtedy razem w Polonii 2011. Marta była przyjaciółką jego przyjaciółki. Porozmawialiśmy się, zaprosiłem ją na mecz przy Obozowej. Tak naprawdę to dzięki niej zostałem w Warszawie na stałe.

Wróćmy na chwilę do Włocławka. Czy da się być z tego miasta bądź okolic i nie kochać koszykówki?

– Mnie tę miłość wszczepiło starsze rodzeństwo. Siostra z bratem kibicowali Anwilowi. Kiedy jesteś z Włocławka lub okolic, siłą rzeczy wiesz co to Anwil – bo to dla tego regionu jak religia. Jeśli więc nie zarazisz się tą miłością od razu, to ona z czasem do ciebie trafi sama.

Brat lub siostra grali w kosza?

– Raczej tylko kibicowali, choć… śmieszna sprawa. Mieliśmy przed domem spory ogród, w którym postawiliśmy dwa pełnowymiarowe kosze z porządnymi obręczami. Z czasem niemal cała okolica schodziła się do nas rozgrywać pierwsze poważne mecze.

Pamiętasz swój pierwszy mecz w roli kibica?

– Oczywiście! Siostra zabrała mnie ze sobą, Anwil grał z Prokomem Trefl, już w nowej hali. Pamiętam, że wydała mi się taka wielka… Ogromne wrażenie zrobiła też na mnie atmosfera – wszyscy na biało, w koszulkach Anwilu, z flagami, głośny doping, śpiewy. Dla nastolatka to było ogromne doświadczenie. Wtedy powiedziałem sobie po raz pierwszy: zrób wszystko, by wrócić na ten parkiet jako koszykarz.

Wróciłeś, ale jako koszykarz przeciwnej drużyny.

– Mam jeszcze gdzieś zdjęcie, na którym gram w obronie przeciwko Przemkowi Fransukiewiczowi, który dziś też jest w Anwilu, ale już jako trener. Po latach grałem też w tej hali w barwach Legii. Ale rzeczywiście – nigdy nie biegałem po tym parkiecie w koszulce Anwilu. Choć nie do końca – jako junior zdobyłem dla tego klubu wicemistrzostwo i mistrzostwo Polski. Wspomnienia więc są piękne.

Kto był twoim ulubionym graczem z tamtego składu?

– We Włocławku panowała nieco inna atmosfera, nie kibicuje się konkretnemu zawodnikowi, tylko – po prostu – całej drużynie. To Anwil ma grać dobrze, zwyciężać. Choć jeśli miałbym wymienić kogoś konkretnego, to wiadomo – byłby to Igor Griszczuk. Jego słynne słynne „klepki Griszczuka”, trójki, które rzucał z rogów boiska, są legendarne do dzisiaj. Jako dzieciak miałem idola, ale z NBA.

Kogo?

– Na początku Allena Iversona, uwielbiałem patrzeć, jak kozłuje, podpatrywałem te sztuczki. Ale kiedy zobaczyłem w akcji Vince’a Cartera, to zakochałem się w jego grze na zabój. Sam już trochę podrosłem, próbowałem doskakiwać do obręczy, a to, co wyczyniał Carter było nie z tej planety.

Dla tego też przez całą karierę występuję z „15” na plecach! A jego karierę doceniam dziś chyba nawet bardziej, niż jak byłem nastolatkiem i zachwycałem się jego wsadami. Odkrył jakiś sposób na długowieczność, grał w NBA przez ponad dobre 20 lat.

A ty? Jak długo planujesz grać w kosza?

– W ogóle o tym nie myślę. Mam w sobie jeszcze sporo głodu gry, a koszykówka sprawia mi tyle frajdy, że nie planuję końca kariery.

Łukasz Koszarek ma 37 lat i ani myśli rozstawać się z grą. Ta granica się przesunęła?

– Tak, ale z konkretnego powodu – zmiany systemu, filozofii gry. Trenerzy coraz rzadziej korzystają z siły, atletyzmu zawodników, koszykówka bazuje na rzucie. A to sprawia, że ciała graczy aż tak bardzo się nie eksploatują, nie zużywają.

A „Koszar” dzięki koszykarskiemu IQ będzie mógł wydłużyć swoją karierę spokojnie do czterdziestki.

Ty też w trakcie kariery poczułeś, że musisz zmienić swój styl gry?

– Ja tego nie poczułem, tylko wprost usłyszałem. Powiedział mi to w Legii trener Tane Spasev. Kiedy przejął Legię, pierwsze, co od niego usłyszałem, to że mając wolną pozycję, mam rzucać. Nieważne, czy w tej chwili mam 10 proc. skuteczności za trzy czy 40. Taka jest jego filozofia gry.

A na drugim treningu dodał, że jeśli nie zacznę tego robić, to nie będę grał w koszykówkę na poziomie ekstraklasy. I to się sprawdziło. Moim zadaniem w jego zespole było pomaganie w obronie, bo dużo graliśmy na switchu i musiałem bronić rywali z pozycji od „2” do „5”, a w ataku znalazł dla mnie pozycję, którą uwielbiam – czyli trójka z rogu boiska. Bardzo dobrze mi się stamtąd rzuca. I okazało się, że piłka wpada do kosza, a ja dostaję minuty gry, moja rola rośnie.

Klepka Linowskiego…

– Może nie aż tak, ale na pewno pozwalało mi to przedłużyć karierę w ekstraklasie.

Kilka razy trafiłeś jednak z tej pozycji spektakularnie, na zwycięstwo.

– Najlepsze mecze miałem przeciwko Asseco, gdy trafiłem dwie trójki, a Legia pokonała u siebie Arkę. W Gdyni też udało mi się dwukrotnie, w Gliwicach trzy razy w samej tylko czwartej kwarcie. Chyba też z Toruniem i Szczecinem. Trochę się tego nazbierało.

Pamiętam też mecz na „Kole”, kiedy byliśmy krok od wygranej z Astorią. Byłem w gazie, w czwartej kwarcie trafiłem dwie trójki. I miałem też kolejną na zwycięstwo. W ostatniej akcji Sebastian Kowalczyk wszedł pod kosz, odegrał do mnie do rogu, wypuściłem piłkę z rąk, a kiedy leciała, to byłem pewien, że wpadnie. Ale się wykręciła. Spasev po meczu podszedł jednak do mnie i powiedział, że to był dobry rzut i nie ma do mnie pretensji. To było najlepsze rozwiązanie. Tym razem nie wpadło.

Ale teraz w II lidze częściej gram pod koszem, wykorzystuję umiejętności, które nabyłem wcześniej.

Stara szkoła?

– W Polonii gram na „piątce”, pod samym koszem. Muszę też dostosować się do stylu gry rywali. Ale zdarza mi się zagrać akcję pick&pop, czyli wyjść po zasłonie na obwód i spróbować swoich sił. To pomaga rozciągać grę, otwiera pozycję dla reszty zespołu. Myślę, że trener tę umiejętność docenia.

Jak wspominasz grę w Legii?

– Spędziłem w niej sześć lat. Jak się żegnaliśmy przed sezonem, zadzwoniłem do wszystkich, podziękowałem za ten czas. Zżyłem się z klubem, rozwijałem się razem z nim. Pierwszy raz do niej trafiłem w 2007 r., próbowaliśmy utrzymać się wtedy w II lidze. Zresztą ledwie dokończyliśmy sezon, bo były tak ogromne kłopoty finansowe i organizacyjne, ja sam dostałem chyba jedno stypendium, może ze dwie stówki… Szkoła życia. Czapki z głów przed Robertem Chabelskim, że się wtedy nie poddał i utrzymał Legię nad poziomem wody. Niejeden klub w takich warunkach po prostu by utonął.

Wracając do letniego rozstania z Legią – mieliśmy wobec siebie inne oczekiwania, klub miał inną wizję, ale rozstaliśmy się w zgodzie. Cieszę się, że teraz czeka mnie nowe wyzwanie, tym bardziej że potrzebowałem nowych bodźców, impulsu.

Kto pierwszy do ciebie zadzwonił? Kapitan Marcin Dutkiewicz?

– Bardziej ja do niego (śmiech). W lecie mój agent poinformował mnie, że jest taki projekt, że Polonia może wrócić do gry. Na początku w klubie myśleli, że jestem „nie do wyciągnięcia”, ale dość szybko się dogadaliśmy. W zasadzie niemal od razu.

Pomyślałem, że odbudowa dawnej siły Polonii to super pomysł, że chcę być tego częścią. Podoba mi się pomysł władz klubu, zresztą stoją za nim ludzie związani kiedyś z Polonią 2011, moi koledzy, którzy wspierali mnie, kiedy byłem początkującym koszykarzem. Ufam im.

Poza tym nie chciałem wyjeżdżać z Warszawy, tu mam wszystko: rodzinę, dom, rozwijającą się firmę.

A sportowo?

– Nowe wyzwanie! Wiedziałem, że będę więcej grał, to oczywiście odpowiedzialność, ale pasuje mi to. A do tego mam okazję dzielić się doświadczeniem, podpowiadać młodym graczom – same plusy.

Przed sezonem mówiłeś, że masz coś do udowodnienia, ale chyba przede wszystkim sobie?

– To jest coś, co Kobe Bryant nazywał „competitive nature”, gen rywalizacji. Nieważne, czy zdobędę w meczu trzy czy 30 punktów – liczy się to, żeby moja drużyna wygrała.

Nie ma nic nikomu do udowodnienia. Kiedy zacząłem grać w koszykówkę, chciałem się rozwijać, przyjemność sprawiała mi sama gra, rywalizacja. Nie grałem, by udowodnić komuś, że jestem lepszy. Przełamywanie własnych barier, słabości – to jest w koszykówce najfajniejsze.

Udostępnij
 

Sponsorzy i Partnerzy

SPONSORZY / PARTNERZY GENERALNI
KUSTOSZ / PARTNER TRADYCJI KLUBOWEJ
SPONSORZY / PARTNERZY SEKCJI
PATRONI KOSZYKÓWKI POLONII WARSZAWA
PARTNER MEDYCZNY
PARTNERZY WSPIERAJĄCY